Выбрать главу

— Głupiś — rzekł Arne. — Najpierw rakieta musi ostygnąć.

Ale bardzo szybko drzwi w brzuchu rakiety otworzyły się, wyskoczyła z nich długa, rozkładana drabinka i zszedł po niej ktoś w hełmie i srebrnym skafandrze. Wyglądał zupełnie jak człowiek Arne też tak uważał.

— Bardzo dziwnie wygląda jak na Elektra.

Tymczasem pilot zdjął hełm i zobaczyliśmy, że jest rzeczywiście człowiekiem. Arne aż gwizdnął przez zęby ze zdziwienia. W tej chwili pilot nas zauważył i zaczął machać do nas ręką, żebyśmy podeszli do rakiety

— Może lepiej zwiejemy? — zapytałem.

Arne był innego zdania,

— Chodźmy — powiedział. — Zwiać zawsze będziemy mogli.

Pilot czekał na nas, siedząc na stopniach drabinki. Gdy się zbliżyliśmy, zapytał o nasze imiona.

— Ja jestem Roy — powiedziałem

— Ja jestem Arne — powiedział Arne. — A ty jak się nazywasz?

— Tom.

Pilot uśmiechnął się szeroko i zapytał:

— Co tu robicie, chłopaki?

— Bawimy się w Elektrów — szybko odpowiedział Arne.

— Pierwszy raz słyszę — zdziwił się pilot. — Co to takiego Elektrzy?

Arnego aż zatkało. Pilot przyglądał mu się przez chwilę, potem przestał się uśmiechać.

— Należy wam się wyjaśnienie, chłopaki — po? wiedział. — Ja przyleciałem z Ziemi, wcale nie chcę was nabrać. Naprawdę nie wiem, co to jest Elektr.

— Kłamie — szepnął do mnie Arne. — Ziemia? Nie ma takiego miasta…

Pilot tymczasem zrobił taką minę, jak gdyby tył jeszcze bardziej zdziwiony niż Arne. Wyciągnął z kieszeni kombinezonu papierowy zwitek i błyszczące pudełeczko. Papier wziął do ust, pstryknął pudełeczkiem i to, co trzymał w ustach, zapaliło się. Nie płonęło wcale tak jak papier; ogieniek ledwie był widoczny, za to dymu było mnóstwo. Arne zakaszlał.

— No — rzekł zniecierpliwiony pilot — Ziemia Planeta w Układzie Solarnym. Bez blagi, możesz mi wierzyć. Powiecie mi teraz o tych Elektrach?

— Aha — zrozumiał Arne. — Ty jesteś z innej planety.

— Właśnie — rzekł pilot i zaciągnął się gryzącym dymem. Arne odsunął się o kilka kroków i trącił mnie łokciem.

— Niech mnie piorun — szepnął — jeżeli ja potrafię mu wytłumaczyć, co to są Elektrzy. To chyba wariat.

— Więc? — zapytał pilot.

Popatrzył teraz na mnie, dlatego odezwałem się:

— Są różne rodzaje Elektrów.

— Jakie?

— Policjanci — rzekłem. — Piloci, Myślotrony i Supermyślotrony, Tranzystowie i Lampowie.

— Aha. Roboty.

Przestraszyłem się.

— Tak nie wolno mówić. To bardzo brzydkie słowo.

Pilot uśmiechnął się niewyraźnie.

— Mniejsza o to. Więc bawiliście się w tych Elektrów?

— Tak — wtrącił się Arne. — To fajna zabawa. Najpierw liczy się, kto ma zostać Elektrem, a potem może on dawać temu drugiemu różne rozkazy, bo rozumiesz, tamten jest człowiekiem. Na przykład ma wejść na wysokie drzewo albo złapać trawlika, albo zerwać światłorośl z jakiegoś klombu i nie dać się złapać dozorcy. Potem ten drugi jest Elektrem i może się zemścić.

— Chyba na odwrót? — zapytał pilot. — Ten, co jest Elektrem, musi słuchać człowieka?

Arne umilkł i trącił mnie łokciem.

— Nie — powiedziałem — Właśnie tak, jak mówił Arne.

Pilot patrzył na nas tak, że poczułem się nieswojo.

— Chyba nie chcecie mnie przekonać, chłopaki — powiedział wolno — ze u was maszyny mogą wydawać ludziom rozkazy.

— Nie maszyny — zaprzeczyłem — tylko Elektrzy.

— A co w takim razie robią ludzie?

— Różne rzeczy. Pracują w sklepach z magneterią albo w elektrowniach.

— Czemu Elektrzy tego nie robią?

— Boby się namagnesowali — wyjaśniłem. — Można wywiesić na drzwiach kartkę: „Uwaga, 1000 gaussów”, i żaden Elektr nie wejdzie do środka.

— Gdzie jeszcze pracują ludzie? — zapytał pilot. — Są u was naukowcy? No, tacy faceci, którzy zajmują się fizyką, matematyką i tak dalej.

Spojrzeliśmy z Arnem po sobie.

— Nie — powiedział Arne.

— Może nie ma wcale szkół na tej planecie? Umiecie czytać i pisać?

Arne obraził się.

— Pewnie, że są szkoły — odparł. — Ale teraz mamy wakacje.

Pilot zgasił papierowy zwitek i wyjął drugi z kieszeni. Ręce mu się trzęsły, ale nie ze strachu, tylko ze złości. Pomyślałem sobie, że może lepiej by było uciec już teraz, ale nie chciałem tego powiedzieć Arnemu, żeby nie pomyślał, że się boję. Pilot wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po trawie.

— Kto rządzi waszą planetą?

— Prezydent — powiedział Arne.

— Mam nadzieję, że jest to człowiek?

Arne wytrzeszczył oczy.

— Więc kto jest prezydentem, do diabła?

— Supernadmyślotron — rzekł Arne niepewnie.

Pilot był solidnie rozzłoszczony, ale nic nie powiedział, tylko zaczął chodzić coraz szybciej tam i z powrotem. Po jakimś czasie uspokoił się i usiadł ciężko na drabince.

— Słuchajcie, chłopaki — rzekł. — Albo ja zwariowałem, albo na waszej planecie dzieje się coś niedobrego. Zawsze uważałem to za niezły skandal, że statki z Ziemi odwiedzają gwiezdne kolonie nie częściej niż co dwieście lat, ale nawet nie przyszło mi do głowy, że przez ten czas może dojść do… buntu maszyn, bo coś takiego u was musiało się zdarzyć. Dlaczego ludzie słuchają rozkazów tych Elektrów?

Arne ubiegł mnie znowu:

— Bo oni są mądrzejsi.

Pilot zaklął tak okropnie, że ani ja, ani Arne nie potrafiliśmy zapamiętać tego, co powiedział. Miałem taką ochotę zwiać, jak nigdy przedtem.

— Dobra — opamiętał się pilot. — Nie powinienem się na was złościć. Ale zrozumcie przynajmniej, że mówiliście bzdury. Elektrzy to maszyny, które wprawdzie umieją szybko liczyć, ale na pewno, do stu tysięcy parseków sześciennych próżni, nie ma i nie będzie maszyny mądrzejszej od człowieka. Zresztą to ludzie je zbudowali, a nie odwrotnie.

— Właśnie że odwrotnie — uparł się Arne. Pilot miał zamiar zakląć, ale się opanował i nawet uśmiechnął się do Arnego.

— Gdybyśmy mieli trochę czasu, sam potrafiłbym zrobić takiego myślącego diabła.

— Nieprawda — powiedział Arne. — Żaden człowiek nie potrafi. Mój wujek próbował zrobić tranzystor i nic mu z tego nie wyszło. A Elektrzy są bardzo mądrzy. Sam znałem policjanta, który potrafił pomnożyć w pamięci dwadzieścia cztery tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa przez piętnaście tysięcy sto cztery i wychodziło mu zawsze trzysta siedemdziesiąt jeden milionów dwieście osiemdziesiąt sześć tysięcy pięćset dwadzieścia osiem.

Pilot milczał jakiś czas. Za to Arne odezwał się znowu:

— Albo mój kuzyn Al. On znalazł zardzewiały kadłub Elektra na jakimś śmietniku.

— Tak? — zainteresował się pilot.

— Naprawił go i włożył na siebie — powiedział Arne ze smakiem. Opowiadał o tym chyba tysięczny raz i zawsze tak samo. — Potem poszedł do Klubu Elektrycznych Policjantów, tam gdzie są takie śmieszne stoliki w kratkę i na nich gra się w szachy. Jeden Elektr zaczął grać z Alem w te szachy. Al opowiadał, że Elektr od razu poznał, że Al jest człowiekiem, bo Al robił ciągle głupstwa i stracił dwa konie przez nieuwagę. Ale nie powiedział nic i zaprosił go do baru na trzysta woltów w impulsie prostokątnym. Al wetknął swoją wtyczkę w gniazdko i tak go kopnęło, że miał dosyć.

Pilot zagryzł usta.

— Więc — powiedział — jest wam diabelnie dobrze na tej planecie. Pewnie wcale nie chcielibyście, żeby było inaczej, prawda? Roy, chcesz mieć robota, który by musiał robić, co mu każesz?