Выбрать главу

— Jest! Znalazłem!

Chce zawołać, podzielić się nowiną z tymi trzema w dole, gdy spojrzenie jego zamiera na dysku planety, i Rudier pojmuje nagle właściwą przyczynę powrotu. To nie tamten głos: wystarczy spojrzeć w dół.

Trwalszy od kamienia masyw chmur pękł, obnażył powierzchnię planety w rozjątrzonej strzępiastymi plamami obłoków ranie spływającego na boki bielma. Na zbrunatniałej równinie wykwitły kratery miast. Pozornie trwały w bezruchu, lecz idący od równika szkwał skotłowanej atmosfery rozmywał je i dziwnie rozciągał w kierunku wiatru. Gęstniejące czernią smugi wyciągały nad martwą równiną ramiona miecionego wiatrem pyłu, lotnej próchnicy, w który rozpadały się mury miast.

Rudier patrzy otępiały, nie widzi już nic, prócz woskowych twarzy, prócz pielgrzymki istot przez siebie samych zaklętych w rozwiewane wiatrem kryształy. Korowód wyblakłych cieni i… Paldan!

— Paldan! Pal — da — an!!!

Nad powierzchnią planety skręca się oko cyklonu. Czarne smugi pełzną wciąż szybciej, jak wypustki szukającej schronienia ameby.

— Nezer! Orst! Dlaczego nie każecie mu wracać?!

W potężniejącej zamieci kruszeje zwarty masyw miasta, topnieje dom po domu płatami sadzy frunący w powietrzu. Lawina rozkładu sięga ostatniej lustrzanej ściany i jednym podmuchem odbiera jej nieskazitelną gładziznę, wystawia na wiatr jeszcze jeden garbaty kurhan czerni.

— Nie oni… słyszycie… — Czyjś głos grzęźnie w jęku wichury. — Nic nie wiedzą o sygnale… Rozumiecie?! Oni go nigdy nie modulowali, nie wiedzą nic o promieniowaniu żywej materii… Pamiętajcie, to bardzo ważne… Oni nigdy nie wysyłali żadnego sygnału… Nie oni!..

Rudier rzuca się w wir atmosfery i rękoma Nezera wyrywa spod pękającego muru jedyne ciało, które razem z osypiskiem nie rozpadło się w pył. Potrząsa nieprzytomnym.

— Dlaczego on został?!

Orst bezdźwięcznie porusza zbielałymi wargami, artykułowane słowa odzywają się szmerem bioprądów w świadomości Układu:

— Tak chciał… Nie mógł zostawić ich samych.

Magnetyczny pęcherz statku — Układu ramieniem siłowych pól zagarnia dwóch ludzi z powierzchni planety i wiatr zmiata ślady ich stóp, jakby tu nigdy nikogo nie było. Tylko pył ściele się nad ziemią strugą ciężkiego, czarnego dymu.

Po burzy wraca spokój. Absolutny bezruch i cisza niczym nie zakłócona, gdyż nikt nie zdoła czegokolwiek zmienić, nic dodać, nic ująć ze scenariusza odgrywanego przez prawa natury. Cisza jest nieubłagana dla tych którzy przetrwają. Można tylko w milczeniu, pustymi oczyma patrzeć w przestrzeń, która uściskiem martwej próżni przywitała jeszcze jeden martwy świat.

Rudier nasłuchuje. Gdzieś w drugim końcu statku podświadomie wyczuwa obecność tych dwóch, tworzących samodzielny Układ. Bez niego. Ich drogi rozchodzą się w przeciwne strony. Niedługo korpus statku wydzieli z siebie szklistą kulę, jakby rybią ikrę — miniaturkę macierzystego statku, którą on poprowadzi, dokąd zechce, czyli tam, gdzie lęka się wracać, lecz i tak wróci, wbrew niepewności przyspieszającej rytm serca na wspomnienie imienia tej planety.

Nezer i Orst polecą dalej. Oni nie wracają nigdy. W zamieci Mlecznej Drogi woła ich dziwny głos. Gdzieś, pośród gwiazd, umiera jeszcze jeden świat nieznanych kwiatów, drzew, ptaków, tajemniczych cywilizacji. Może tym razem zdążą, zdołają rozwiązać zagadkę ostatnich słów Paldana: „Oni nigdy nie wysyłali żadnego sygnału…” Skoro nie istoty rozumne tej planety modulowały promieniowanie żywej materii, to któż zostaje? Kto jeszcze posiadł władzę nad głosem całej biosfery symbiotycznymi widzami nadającej wszystkiemu co żywe, podobieństwo świadomości Układu? Żadna z komórek ciała człowieka, nawet jego mózgu, sama w sobie nie jest rozumna — nie ma też świadomości żaden liść, kwiat, kamień… Szkarłatny glob nie zdradzi już niczego. Ktokolwiek był jeszcze — umarł na zawsze. Odpowiedzi trzeba szukać dalej, w płaszczyźnie galaktycznej ekliptyki, skąd woła jeszcze jeden dziwny głos, gdzie też umiera świat: może amarantowych łąk, drzew grających na wietrze i opustoszałych białych grot.

Rudier potrząsnął głową, odganiając natrętne myśli. Już czas. Już we wnętrzu statku zaczyna się ruch, nowe prądy przełamują synchronizację siłowych pól we wręgach szklanych sfer, budzą przeciągłe stęknięcia — jak miarowy stuk zbliżających się kroków.

Drgnął. Dwie pary oczu jednakowym spojrzeniem patrzą na niego z półmroku.

— Przyszliście… — powiedział. — Nie lubię pożegnań, ale dziękuję wam.

Jakby usprawiedliwiając się wyciągnął do nich rękę.

— Wybaczcie, nie mogę iść z wami. Tacy jak ja muszą kiedyś wracać… — Uśmiechnął się blado. — A wam, cóż, życzę powodzenia. Może kiedyś…

Chciał powiedzieć: „spotkamy się jeszcze”, lecz wiedział, że widzi ich po raz ostatni. Dwóch ludzi naprzeciw niego stało w błękitnej poświacie, pod przenikającym ściany wzrokiem gwiazd i w niepewnym świetle nie mógł rozróżnić ich twarzy.

— Przyszliśmy ci powiedzieć, dlaczego właśnie ty znalazłeś kolejny cel naszej drogi — usłyszał. — To nie los szczęścia, choć my szukaliśmy dłużej.

— Przypadek, ktoś musiał. Prędzej czy później i wy…

— Nie. My nigdy nie spoglądamy wstecz.

Spojrzał zdziwiony.

— Wracamy z tobą, Rudier.

— Dokąd? — zapytał, nie rozumiejąc jeszcze.

— Wracamy na Ziemię.

Podniósł głowę szukając oczyma wstęgi Mlecznej Drogi.

— A tam.. — nie wiedział, co mówić. — Tam ktoś…

I nagle umilkł. Zrozumiał. Znowu było ich trzech.

Posłowie

W ogólnej liczbie publikacji science fiction na świecie najpoważniejszy udział mają antologie. Stanowią one około połowy całej produkcji wydawniczej. Na szczególne funkcje tej formy edytorskiej na gruncie fantastyki naukowej zwracał uwagę Stanisław Lem w eseju zamieszczonym w tomie Wejście na orbitę. Jej dominacja wynika, jak się wydaje, ze zdecydowanej aktualnie przewagi krótkich form prozatorskich (nowela, opowiadanie) nad powieścią SF, z szybkiej dezaktualizacji fantastycznonaukowych pomysłów w świecie, w którym nauka i technika nieustannie prześcigają fantazję. Niezwłoczna publikacja tekstu na łamach magazynu czy antologii jest jedyną szansą ocalenia oryginalności i świeżości pomysłu. Antologia stanowi również okazję do konfrontacji różnych odmian SF, rozmaitych technik i temperamentów pisarskich, rozmaitych sposobów obrazowania. Ostatecznym argumentem na ich korzyść są upodobania czytelnicze.

Ogromną rolę w rozwoju radzieckiej fantastyki odegrał periodyczny almanach „Fantastika”, w którym debiutowała znaczna większość najciekawszych obecnie twórców tego kraju. Antologie stanowiły także znaczny procent znakomitych serii „Biblioteka Sowremiennoj Fantastiki” i „Zarubieżnaja Fantastika”. Na Zachodzie publikacja w liczących się i uznanych antologiach takich, jak „The Years Best Science Fiction” (wydawca Judith Merril), „Spectrum” (wydawcami są Kingsley Amis i Robert Conąuest) czy „Analog Science Fiction” (wydawca John W. Campbell), stanowi swoiste wyróżnienie i nobilitację dla pisarza, ułatwia mu dalszy start.

Na naszym gruncie wydawniczym antologie SF były do niedawna zjawiskiem stosunkowo rzadkim. Z ostatnich lat warto odnotować pojawienie się pierwszej antologii fantastycznonaukowej pisarzy socjalistycznych pt.: Ludzie i gwiazdy (1976) pod redakcją Cz. Chruszczewskiego i J. Kaczmarka. Wcześniej w latach 1958–1967 ukazało się kilka zbiorów prezentujących fantastykę: radziecką, amerykańską, francuską (Rakietowe szlaki, W stronę czwartego wymiaru, Kryształowy sześcian Wenus, Zagadka liliowej planety, Wakacje cyborga, Alfa Eridana, Ostatni z Atlantydy i in.), brak było natomiast antologii prezentujących dorobek rodzimy. Działo się tak być może dlatego, że czołowi reprezentanci tego gatunku w Polsce Stanisław Lem i Czesław Chruszczewski szybko zdobyli sobie rynek czytelniczy, przełamali niechęć krytyki i doczekali się licznych wydań indywidualnych. Jednak już trzeciemu ze znanych twórców SF Konradowi Fiałkowskiemu, który pojawił się w gronie pisarzy uprawiających fantastykę naukową w 1956 roku, przyszło czekać na debiut książkowy aż do 1963 roku. Cała zaś rzesza młodych autorów, którzy swe pierwsze próby zamieszczali na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat w „Młodym Techniku”, utworzyła wcale pokaźną kolejkę do takiegoż debiutu.