— Jaśniej! — zażądał już teraz głośno. I o dziwo, światło rozbłysło pełnym, słonecznym blaskiem. Rozejrzał się uważniej. Cała przestrzeń sali wypełniona była dziwacznymi urządzeniami. Na wprost niego ciągnęło się ażurowe rusztowanie z matowoniebieskiego tworzywa. Jakiś system wzajemnie przenikających się kratownic, miękkich, wijących się spiralnie przewodów, oplatających kraty w nie dający się określić, ale sprawiający wrażenie regularności — sposób. Po chwili przypatrywania się dostrzegł, że całość nie jest nieruchoma. Po spiralnych przewodach, jak gdyby skręconych z wielu kolorowych linek, przebiegało ledwie dostrzegalne, rytmiczne pulsowanie. Tak jakby od dołu, gdzieś spod podłogi, wyrastała we wnętrzu opływowa gruda i pełzła ku górze, przepychając się przez ciasne uzwojenia, rozdzielała się na coraz to drobniejsze, by zniknąć wraz z ruchem gdzieś u sufitu. Sprawiało to wrażenie oddechu lub raczej krwiobiegu. Fala za falą, rytmicznie jak puls żywego organizmu. I jeszcze jedno. Płynęło stamtąd wyraźne tchnienie ożywczego, przesyconego ozonem powietrza. Całość tego dziwacznego urządzenia miała kształt potężnego stożka. Bo sala ta nie była okrągła, jak ta na górze. Była raczej, jak zdążył się zorientować, prostokątna. Nie mógł jednak nawet w przybliżeniu określić jej wielkości, bo przeciwległy kraniec gubił się przysłonięty piętrzącymi się w zasięgu wzroku urządzeniami czy maszynami. Przejścia między nimi przesycone były, jak zresztą wszystko, jak cała przestrzeń, znikąd płynącym światłem. Bez wahania zapuścił się w labirynt. Nie miał ostatecznie nic do stracenia. Musiał poznać
dokładniej to dziwaczne, podwodne schronisko czy laboratorium, a może stację badawczą? Nic tu na razie nie dało się zidentyfikować. Nie było ani jednej rzeczy, przedmiotu, maszyny, których cel czy przeznaczenie mógłby jednoznacznie określić. Jednego tylko był zupełnie pewien. Wszystkie te urządzenia działały. Wyczuwał poprzez stalowe grodzie drgania pracujących mechanizmów, słyszał basowe mruczenie transformatorów. Właśnie minął duży, czarny blok i stanął na niewielkim, wolnym placyku, pośrodku którego zieleniał znajomy prostokąt windy.
— Pojedziemy jeszcze niżej — pomyślał z humorem i pewnie wszedł na seledynową powierzchnię. Nic! Tupnął lekko nogą i tafla bezgłośnie ruszyła, tym razem niespodziewanie ku górze. Na moment ogarnęła go ciemność, winda stanęła i jednocześnie zapłonęło łagodne światło. Już pierwszy rzut oka upewnił go, że tym razem nie mógł lepiej trafić. To chyba była centrala. Niewielką, nieledwie ciasną w porównaniu z poprzednio poznanymi, salkę otaczał zamiast ścian panoramiczny ekran telewizyjny. Przed ekranem, oddalony nieco od niego, ciągnął się wokół salki stół, przypominający swoimi niezliczonymi przyciskami, okienkami wskaźników, pulsującymi bez przerwy różnokolorowymi światełkami — stół dyspozytorski dużej Centrali Kosmiki. Widywał już przecież podobne. Pośrodku, tuż koło miejsca, gdzie stał, tkwiły trzy przedmioty, w których przy dużej dozie wyobraźni można (było domyśleć się foteli czy krzeseł ustawionych oparciami ku sobie. Z lekkim niepokojem rozejrzał się wokół i mimo woli odetchnął z ulgą. Sala była pusta. Nie było w niej jej twórców czy gospodarzy. Nie wiedział, czy cieszyć się z tego, czy smucić. Ich obecność mogłaby się przyczynić do szybkiego wyjaśnienia sytuacji i ratunku, nie wiedział jednak ani się nie domyślał, kim są i jak ustosunkowaliby się do nieproszonego bądź co bądź gościa. Zamyślił się i usiadł w jednym z fotelików i w tym samym momencie fotelik drgnął i przesunął się gładko do przodu, zatrzymując się koło zakreślonego niebieską, falistą linią odcinka stołu. Przed nim błyszczał niewielki, kwadratowy ekranik. Nad ekranem widniał szereg okienek. Niektóre z nich były ciemne, w innych drgały różnokolorowe linie i ruchome punkty. W rogu tuż przy prawej ręce zapłonął rubinowy punkcik.