— Centralna Pamięć. Proszę o plan stacji!
— Centralna Pamięć. Sekcja Sytuacyjna. Stanowisko drugie.
Po ekranie przebiegł szereg pionowych linii i znikł. Aha! Więc ścisły podział funkcji. Przesiadł się na sąsiednie krzesełko i pochylił głowę nad stołem.
— Stanowisko pierwsze gotowe.
Więc to nie tu. Przesiadł się na trzecie.
— Stanowisko drugie gotowe.
— Proszę o plan stacji z zaznaczeniem wyjść na powierzchnię.
Trochę niespokojnie wpatrywał się w ekran. Pojawił się na nim rysunek czegoś, co z pewnością przedstawiało stację, a raczej jej plan. Chaos nieregularnych linii, kwadratów, rombów, kół kolorowych plam. Od centralnej granatowej plamki biegła zielona, pulsująca linia do prawego dolnego rogu, zakończona żółtym punkcikiem. To chyba droga wyjścia. Być może, że dla twórców tej stacji plan był ideałem przejrzystości i prostoty. Ale dla niego? Zdawał sobie sprawę, że tego rebusu nie rozwiąże za sto lat. Granatowa plamka to najpewniej sterownia, w której się znajduje, a dalej co? Chwileczkę. Może przecież cofać się tą samą drogą, którą przybył. Że też od razu nie wpadł na to najprostsze rozwiązanie! Zielony prostokąt windy był tuż za jego plecami. Zerwał się więc z fotelika, i gdy ten posłusznie odsunął się ku środkowi, wszedł na zieloną plamę i tupnął nogą. Winda ruszyła w dół. Znalazł się znowu w hali pełnej dziwnych przyrządów. Było jasno. Rozglądał się wkoło. Gdzie teraz? We wszystkich kierunkach ciągnęły się identyczne przejścia. Które prowadzi do windy? Nie miał wyboru. Z determinacją zapuścił się w pierwsze z brzegu i po kilku krokach odetchnął z ulgą. Jest winda. Jak tego oczekiwał, po lekkim tupnięciu uniosła go ku górze. Ta sama sala o wklęsłej podłodze z podium pośrodku. Ale co to? Gdzie się podział ten niby — jeż na pajęczych nogach? Obok dziwnych fotelików na podium nie było nic. Zniknął też jego służbowy pistolet, wtopiony w niewidzialny sześcian. Obleciał go strach. A może ta piłka z pręcikami to właśnie gospodarz i współtwórca stacji? Wzruszył ramionami. To co z tego? Nie zrobił mu nic złego, kiedy chciał dobyć broni, to i teraz mu chyba głowy nie urwie. Ta myśl tak go podniosła na duchu, że bez wahania ruszył ku wnęce, w której kłębiły się szara mgła i bezgłośne iskierki wyładowań. Nagle przystanął. Chwileczkę. Nie wyjdzie stąd z pustymi rękami. Mogą mu w Bazie nie uwierzyć. Trzeba zabrać ze sobą jakiś niewielki przedmiot. Zbadają go uczeni i stwierdzą ponad wszelką wątpliwość, czy jest dziełem cywilizacji ludzkiej, czy też nie. Co by tu zabrać? Spostrzegł, że niedaleko niszy, tuż nad podłogą, biegnie przy ścianie wąska półka. Na półce tej, jakieś trzy metry od niego, leżał czarny, płaski przedmiot. Coś w rodzaju pudełka czy kasety. Niewielki, poręczny, w sam raz dla niego. Oby tylko nie był przymocowany. Szybko podbiegł do leżącego przedmiotu. Na szczęście nie był przymocowany. Przypominał sztywny futerał z tworzywa, w którym dawał się wyczuć twardy, kanciasty przedmiot. Ciekawe, co to może być? To nic. Sprawdzą to specjaliści w Bazie. Wetknął futerał do wewnętrznej kieszeni kamizelki i wszedł w niszę. Tu już był znajomy teren. Za ścianą z kłębiącej się mgły oświetlony tunel, zakończony, wypukłą przegrodą i szeregiem nitów, z których co czwarty błyszczał jak pociągnięty szkliwem. Uśmiechnął się. To przecież jego boja. Przykucnął opierając ręce na dwu sąsiednich. Ściana się rozsunęła. Jakże to wszystko proste. Tupnięcie nogą i podłoga boi naciska na stopy. Kilkanaście sekund i stop. Znów przysiadł i już stoi na galeryjce otaczającej błyszczącą, mokrą beczkę. Ocean jest teraz spokojny. Słońce tuż nad horyzontem. Za kilkanaście minut zapadnie noc. Trzeba było jednak zostać w głębi stacji i dopiero rano próbować wyjścia. Zresztą nic straconego. Odetchnie świeżym powietrzem i zjedzie na dół. Wtem jakiś znajomy dźwięk dobiegł jego uszu. Co to? Czy go słuch myli? To już fantastyczny zbieg okoliczności! Od wschodu dolatywał wyraźnie grzmot silników lecącego turbośmigłowca. Pośpiesznie przesunął dźwignię zaworu, napełniając sprężonym powietrzem kamizelkę. Nie była mu ona potrzebna, ale to jedyny sposób na uruchomienie nadajnika. W tym samym momencie krzyknął ze strachu. Boja pod jego stopami zaczęła błyskawicznie tonąć. Nie zdążył uchwycić się barierki, kiedy potworny wir „wciągnął go w głębiny. Zachłysnął się wodą i rozpaczliwie zaczął młócić rękami wokół siebie. Czuł, że się dusi. Brak tchu! Czerwone płaty przed oczami i… kamizelka wyniosła go na powierzchnię. Szeroko otwartymi ustami spazmatycznie łapał ostre, morskie powietrze. Tego tylko brakowało. Zginąć teraz, kiedy ratunek tak blisko. Samolot był już nad nim. Widział wyraźnie jego sylwetkę i rozpoznał nawet typ. To była Catalina–372. Pomacał ręką kieszeń. Tajemniczy futerał był na swoim miejscu. To znaczy, że wszystko w porządku. To nic, że boja zatonęła. Pilot Cataliny określi dokładnie współrzędne, a sposób dostania się do wnętrza stacji obmyślą uczeni po zbadaniu zawartości futerału. Ciekawe, co też tam może w nim być? Załoga Cataliny usłyszała chyba sygnał jego nadajnika i umiejscowiła go, bo maszyna w ostrym skręcie szła w dół, by po kilku minutach, wzniecając fontanny, wodować o niecałe pięćdziesiąt metrów od niego. Zaczął płynąć w jej kierunku i po chwili mokry jak szczur ściskał w przestronnej kabinie ręce kolegów. Rosły kapitan Grace, o twarzy pokrytej dziobami po przebytej ospie, z rozmachem klepał go po mokrych plecach.
— Ale masz szczęście, chłopie. To ostatni lot. Wszystkie maszyny już w Bazie. Trzydzieści sześć samolotów przeszukiwało akwen. Nikt nic nie słyszał. Co z twoim nadajnikiem? Ja sam dwa razy przeleciałem tędy i nic. Co się z tobą działo?
— Spokojnie, Grace. Jak dowiesz się, to usiądziesz z wrażenia. Nie mogłeś mnie słyszeć. Nie byłem na powierzchni.
— A gdzie?
— W głębi. Na dnie.
— Gdzie?
— Na dnie!
Kapitan Grace spoważniał i spojrzał znacząco na towarzyszy.
— No, dobrze, Krab. Byłeś na dnie. W porządku. Opowiesz nam to w Bazie. Teraz lecimy, bo już noc.
Roman Krab roześmiał się w głos.
— Co, nie wierzycie mi? Myślicie, że zwariowałem? A to co? To jest właśnie dowód, że mówię prawdę. Co to za przedmiot? Znacie go? — Gorączkowo wyszarpnął z kieszeni czarny futerał.
Grace wziął go bez słowa, chwilę ważył w dłoni, patrząc w oczy Krabowi i wreszcie jednym szarpnięciem rozpiął z boku futerału zamek błyskawiczny. Potem wysunął zeń coś i pokazał. Krab spojrzał i zrobiło mu się gorąco. Na szerokiej dłoni kapitana Grace leżał jego własny pistolet służbowy.
Jacek Sawaszkiewicz
Granica Wszechświata
Jam jest…
Mega… Giga… Tera…
Jam jest do samookreślenia dążący, pochłonięty swych granic szukaniem, gdzie rozpadliny i głębie moje, gdzie bezkresy i rozlewiska moje, mknący w siebie, we wnętrze własne, i od się, kędy drogi nieskończone.
Jam jest Ja i Ty, On i Ona, One i O» i, My i Wy. Jam jest tu i tam, teraz i zawsze. Jam jest światłem i ciemnością, materią i pustką.
Jam jest…
Jestem, bo gdy jest coś i coś, wtedy oba są.
Jest we mnie coś, co obudziło moją jaźń, co chociaż niezauważalne — postrzegam wszystkimi zmysłami. Jest to żywe jak ja, myślące jak ja, szukające swej drogi lub dróg, rozognione umysłem, z którego czerpię.
To wiele umysłów. Zamyka je przestrzeń tak mikroskopijna, jak mikroskopijne są owe umysły. Ile ich jest? Przygarść ledwie, drążę jeden po drugim i poznaję. Płynie z nich wiedza szeroką strugą.
Te istoty zbudowano z białka. Zbudowano? Powstały z przypadku lub konieczności — tego same nie wiedzą, mimo że pragną wiedzieć. Właśnie owo pragnienie skłoniło je do opuszczenia miejsca ich poczęcia, które oni zwą planetą Ziemią. Za nimi ogrom lat podróży, podróż zaś toż przecie i praca, i wytrwałość.
Znam ich kulturę, zatem wiem o nich wszystko.