Выбрать главу

To druga ekspedycja wysłana w ślad za pierwszą, która zginęła w bezmiarze Kosmosu. Załoga „Sondy VI” odbywała lot w stanie głębokiej anabiozy. Pokładowy znamiennik regularnie upewniał Ziemię, że podróż przebiega normalnie, aż naraz zamilkł i zasiał niepokój w sercach swych twórców.

Czekano. Tak wątły sygnał mógł pochłonąć fading, mogło się zdarzyć, że interferował w pobliżu źródła podobnych fal. Czekano na próżno. Załoga „Sondy VI” przestała istnieć. W pobliżu Gwiazdy Bez Klasyfikacji ludzie unicestwili się wzajemnie.

Badam mechanizmy psychofizyczne istot ludzkich, fizjologię organizmów białkowych i cykle biologiczne ustrojów żywych. Analizuję zmiany w czynnościach narządów, tkanek i komórek pod wpływem wzrostu grawitacji, podczas nasilenia się promieniowania korpuskularnego, w trakcie nietypowych zaburzeń elektromagnetycznych. Przetrząsam historię ludzkości. Napotykam w niej zdumiewająco wzmożone rozbłyski korony słonecznej i równie zdumiewające epidemie dżumy, cholery, trądu. Odkrywam nazwy: chamsin, chinook, fen, halny, mistral, pasat, sirocco, zonda, a zaraz przy nich określenia: wzmożona pobudliwość, zaostrzenie konfliktów społecznych, wzrost przestępczości, wojna. Obserwuję zmiany geografii Kosmosu i widzę populacje o większej skłonności do zapadania na choroby psychiczne.

Kiedy „Sonda VI” weszła w strefę oddziaływania Gwiazdy bez Klasyfikacji, ludzie, wbrew programowi, zbudzili się z krionicznego letargu i powstali, aby wykonać dalsze zadania. Nim pojęli, że obudzono ich przedwcześnie, emocje i uczucia wzięły górą nad rozsądkiem i skłócana załoga w wybuchu wzajemnej nienawiści zniszczyła swe życie. Zabiła ich Gwiazda bez Klasyfikacji, a ścisłej — jej promienie, które za trzydzieści lat zostaną przez ludzi odkryte i nazwane promieniami amokularnymi.

W „Echu II”, idącym trop w trop za „Sondą VI”, załoga czuwa, by nie dać się zaskoczyć nieznanemu, lecz jest ona równie bezradna, co poprzednia. Za miesiąc wejdzie w pierwszą strefę zagrożenia i wówczas dowódcę piętnastu członków załogi ogarnie silne wzburzenie.

— Samos — powie do dyżurującego pilota, wskazując dziennik pokładowy. — Gdzie jest wpis?

Samos zamruga przekrwionymi oczami. Początkowo nie zrozumie pytania. Kiedy wreszcie pojmie, odrzeknie zdumiony:

— Przecież od dwóch lat…

— Nie możemy ciągle ufać instrumentom! — przerwie mu dowódca. — Dwa lata wczasów to wystarczająco dużo, żeby znowu zabrać się do roboty!

Pilot zamknie usta i skinie głową. Przyciśnie jeden z rozsypanych w skrytce szablonów do czystej karty dziennika. Starego napadło — stwierdzi po cichu, ale pomyśli, że wydarzyło się coś niesłychanego, przy czym i on odczuje lekkie zdenerwowanie. Przypisze je wyłącznie sobie, bo spostrzeże, że pierwszy raz od początku podróży nazwał dowódcę „starym”, wszak mówił do niego Joll, jakby znali się od dzieciństwa.

Dowódca przemierzy puste korytarze, uruchomi dźwig towarowy, walnie pięścią w taster wołania windy i spyta sam siebie: „Skąd ten wybuch?” Potem zrobi pobieżny przegląd statku.

Cała szesnastka spotka się przy obiedzie. Będzie to ewenement, ostatnio bowiem zwykle jadali osobno i o najróżniejszych porach. Niektórzy będą się oglądali po kilkumiesięcznym niewidzeniu. Zobaczą, że ten zapuścił brodę, tamten posiwiał, innemu trzęsą się ręce i ma podkrążone oczy z wyczerpania. Kapitan Joll zajrzy każdemu w twarz, jakby badał stan ich zdrowia.

— Dlaczego jest nas szesnastu? — zagadnie pozornie spokojnie. — Kto powinien dyżurować?

Luggio wstanie i bez słowa opuści mesę. Popatrzą po sobie. Potrwa to chwilę, chwilę, która nosi znamiona buntu. Bar nett — biochemik — ciśnie talerzem o ziemią i wyjdzie za Luggiem. Wzrok pozostałych spocznie na kapitanie. Wzrok pełen wyrzutu, więcej — pretensji. Rozejdą się w milczeniu. Wrócą do swoich kabin, ale nie wszyscy podejmą przerwaną pracę czy legną na łóżkach z oczami wbitymi w sufit.

Do wieczora nie wydarzy się nic szczególnego. Dopiero na godzinę przed umowną porą nocnego wypoczynku na głównym korytarzu rozgorzeje kłótnia. Wywoła ją Gemi, który posądzi mieszkającego po sąsiedzku Darknessa o grzebanie w jego papierach. Dojdzie do rękoczynów. Zaalarmowany krzykami dowódca rozdzieli zacietrzewionych fizyków.

— Już od dawna go podejrzewałem — oświadczy rozwścieczony Gemi. — Zaczaiłem się w pokoju i czekam. Patrzę, drzwi się rozsuwają, ale nie całkowicie, jakby je ktoś przytrzymywał, a on wpycha do środka tę swoją głupią gębę i łypie naokoło. Więc wziąłem za łeb…

— Dodaj, że zawołałem cię po imieniu — wtrącił Darknetete, doprowadzając się do porządku. — Chciałem tylko spytać, kiedy wreszcie zwolnisz centralny blok kalkulatora. Od trzech dni jest przeciążony, ty, ty…

W nocy chwilowa niedyspozycja układu zasilania wpłynie na natężenie światła w gabinecie dowódcy, co go rozdrażni do tego stopnia, że urwie pokrętło regulatora. Zaniepokojony stanem własnych nerwów, uda się do pokładowego psychoanalityka Arnewsa z postanowieniem ściągnięcia go z łóżka w razie potrzeby. Ale Arnews nie będzie spać.

Spojrzą na siebie spode łba.

— Wiedziałem — warknie Arnews. — Wiedziałem, że przyjdziesz. Sam nie możesz sobie dać z tym rady, co?

Jad zawarty w słowach psychoanalityka zbudzi w nim gniew. Joll pohamuje się ostatkiem woli.

— Każdy z nas ma inne zadanie, Arnews — rzeknie, uświadamiając sobie, że nigdy nie lubił tego odludka, obserwującego z wyższością załogę statku, jak gdyby z samych zachowań jej członków wiedział o nich absolutnie wszystko. — Czy to szok Kosmosu?

Arnews zauważy, że kapitan zaciska zęby. To rytmiczne drganie policzków dowódcy wyda mu się pozerskie, wręcz groteskowe. Odrażające. Równocześnie stwierdzi, że i on ledwie panuje nad nerwami, choć winien w tej i każdej innej sytuacji wykazać najwięcej zdrowego rozsądku i zachować zimną krew.

— Nie sądzę — syknie, domyślając się, że jego postawa rodzi w kapitanie uczucia sprzeciwu i wrogości, że też zachowuje się sztucznie. — Naturalnym odruchem byłaby izolacja.

— Jakiś czas unikaliśmy się wzajemnie. Do wczoraj.

— Istotnie. Ale od kilkunastu godzin człowiek szuka człowieka, żeby wyładować złość na kimś żywym.

— Czy to kolejne stadium patologicznego wpływu podróży kosmicznej?

Stadium patologicznego wpływu — powtórzy w myślach Arnews. Zirytuje go ten dziwaczny, pseudomedyczny język.

— Chcesz wiedzieć, czy dostajemy hysia? — spyta. — Tak, dostajemy. Jednakowoż nie mam pojęcia, czemu to zawdzięczamy.

— Chcę wiedzieć, jak temu zaradzić — wycedzi Joll.

— Spróbuj zaaplikować załodze podwójną dawkę środków uspokajających. Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. A teraz wyjdź, wyjdź stąd, do diabła!

Dowódca dopiero za drzwiami pojmie, że psychoanalityk posunął się za daleko. Zdusi przekleństwo i zejdzie do ładowni, aby w spokoju przemyśleć wszystko dokładnie. Po drodze wstąpi do magazynu broni. Natychmiast spostrzeże brak trzech miotaczy. Odwróci się gwałtownie, przestraszony urojonym szelestem. Potem przeciągnie dłonią po twarzy.

— Opanuj się — powie głośno.

Wyjmie z uchwytów krótki, ręczny parezator i schowa go do kieszeni. Wejście do magazynu zablokuje funkcyjnym szyfrem. Odnalezienie trzech sztuk broni postanowi odłożyć do następnego dnia i uda się na spoczynek. Zaśnie nad ranem.

Obudzą go krzyki dobiegające z części dziobowej. W biegu narzuci bluzę, odbezpieczy parezator. Przed sterownią zwolni, zbliży się do niej na

palcach. W środku, cztery kroki za Luggiem, niebawem zdającym dyżur, będzie stał Tethulos — wirusolog — z miotaczem gotowym do pracy.

— Wykonuj! — wrzaśnie Tethulos, mierząc z broni w plecy Luggia. — Program czwarty z automatycznym na ósmy! Słyszysz?!

Luggio oprze dłoń na pulpicie programującym

— Prędzej! Dla mnie to frajda kropnąć kogoś takiego jak ty!

Dowódca naciśnie spust. Poczuje tysiące słabych ukłuć na ciele. Tethulos upuści miotacz, zegnie się wpół i płynnie, jak na zwolnionym filmie, przekoziołkuje na podłogę sterowni.

Luggio podniesie tępy wzrok na kapitana. Przez jakiś czas znać będzie po nim skutki przebywania zbyt blisko pola paraliżującego.

— Chciał czwarty i ósmy — wyzna półprzytomnie. — Zejście na parkingową i manewr powrotu.

— Wstawaj1 — zażąda dowódca, schylając się po opuszczony miotacz. — Zgłoś się do Schulza po coś na nerwy.

Potem zacznie obchodzić kabiny i wyganiać, kogo napotka, do lekarza. W razie oporu pomoże sobie kolbą broni. Powtarzając szeptem: „Opanuj się”, dojdzie do pokoju Barnetta. Wtedy usłyszy detonację. Pogna w jej kierunku. Drzwi magazynu broni zastanie sforsowane miotaczem, a w środku poprzewracane stojaki i otwartą skrzynię z zapasowymi wkładami energetycznymi. Strzeli do cienia majaczącego w kącie, demolując doszczętnie wnętrze magazynu. Wychodząc zauważy brak ciężkiego dezintegratora, przeznaczonego do usuwania masywnych przeszkód terenowych. W jego przeniesieniu brało udział co najmniej dwóch ludzi — wykalkuluje — bo automaty są w przechowalni. To mógł być…