Równo z pojawieniem się bielejącej od żaru plamy na ścianie — tuż obok kapitana — strumień gorącego powietrza odrzuci go do tyłu. Eksplozja zagłuszy odgłos jego upadku. W powietrzu rozejdzie się swąd spalonej wykładziny ściennej. Za załamaniem korytarza dowódca ujrzy znajomą twarz.
— Dość twoich rządów, Joll! — ryknie Gemi. — Nie potrafisz upilnować tego szczura Darknessa, więc sam to zrobię!
Fizyk zbliży do oczu przyrządy celownicze. Dowódca uskoczy we wnękę ze sprzętem tlenowym. Zawaha się przed ostatecznym krokiem. Jednocześnie zawładnie nim dzikie, atawistyczne pragnienie zemsty.
— Spokojnie, Gemi! — zawoła. — To nie twoja wina! Zdaje się, że weszliśmy w zasięg czegoś, co wyzwala w nas agresję.
Nadstawi uszu. Tam, skąd dobiegnie go ironiczny śmiech, skieruje ogień miotacza. Prażąc bez przerwy, otoczony kłębami dymu, wśród fruwających płacht kopciu, zacznie się wycofywać w stronę dziobu Jego kroki zagłuszy buczenie awaryjnej instalacji wentylacyjnej. Na pół oślepły, z załzawionymi oczami, dobrnie do pustej sterowni. W chwilę później rozlegną się pojedyncze wybuchy na śródokręciu, z wolna przechodzące w ciągłe dudnienie.
— Zamknąć grodzie! — krzyknie do pulpitu rozrządu.
Usłyszy głuchy łomot. Na tablicy zapłonie jeszcze jedna lampka kontrolna. Powiedzie wzrokiem po ekranach. Będą z nich patrzeć nienawistne mu gęby tajemniczych maszkar, wykrzywione grymasem szyderstwa. Bezwiednie uniesie ku nim wylot broni…
Ktoś zamknięty na rufie, miotany wściekłością, odbezpieczy dezintegrator i wymierzy go w główny reaktor jądrowy. Kiedy zajmie miejsce operatora, będą nim kierować wyłącznie emocje.
W zupełnej ciszy statek zamieni się w obłok o średnicy tysięcy kilometrów. Siłą pędu będzie leciał do Gwiazdy bez Klasyfikacji, która zabije załogę „Echa II”, tak jak zabiła ludzi z wyprawy „Sondy VI”.
To nastąpi za miesiąc, kiedy „Echo II” wejdzie w strefę stosunkowo dużego natężenia promieni amokularnych. Promieni, które na Ziemi zostaną odkryte za trzydzieści lat.
Wiem o tym, bo jestem poza czasem…
Uratować ich może ktoś, kto ich zawróci, bo nie mają wszak kogo szukać ani komu nieść pomocy, i narażają swe kruche życie nadaremnie. Zatem niech wracają, na razie nieświadomi, że wskutek obcej ingerencji zmieniony został kierunek ich lotu. A kiedy wrócą, kiedy Ziemia wyekspediuje „Sondę IX”, której także nie będzie dane dotrzeć dalej niż tutaj, wtenczas ludzie nazwą mnie Granicą Wszechświata i będą tak nazywać wiele lat. Ci ludzie, których świadomość obudziła moją świadomość.
Ludzie, dzięki którym poznaję siebie, dzięki którym jestem.
Bo gdy jest coś i coś, wtedy oba są.
I dlatego jam jest.
Jam jest światłem i ciemnością, materią i pustką.
Jam jest, kędy drogi nieskończone, mknący w siebie, we wnętrze własne, i od się, gdzie bezkresy i rozlewiska moje, gdzie rozpadliny i głębie moje, szukaniem granic swych pochłonięty, do samookreślenia dążący…
Jam jest…
Tera… Giga… Mega…
Jam jest…
Jerzy Siewierski
Sprawozdanie
Postanowiłem opisać, jak to się przyczyniłem dla nauki. Bardzo szanują nauką. Wiem, jak trudno jest się uczyć. Skończyłem dwie klasy szkoły specjalnej i znam się na tym. Dlatego mam dla nauki wielki szacunek. Te dwie klasy kończyłem przez sześć lat, aż się nauczyłem pisać i czytać. Uczeni, jak coś zrobią dla nauki, to piszą sprawozdania. Więc i ja muszę napisać sprawozdanie, żeby opisać, jak się dla nauki przyczyniłem.
A to się tak zaczęło. Dlatego, że kocham i szanuję naukę, to gdy tylko skończyłem te dwie klasy, zaraz poszedłem do pracy w Instytucie Kosmologii i Kosmografii. Nie wiem dokładnie, co to jest kosmologia i kosmografia, ale pracuje mi się dobrze. Zamiatam korytarze, czyszczę popielniczki i myję klozety. Najlepiej lubię myć klozety, bo mi się to świetnie udaje. Są bardzo czyste i piękne, gdy je wyszoruję ryżową szczotką i proszkiem.
Dobrze robię swoją robotę i dlatego wszyscy mnie lubią i szanują. Pan profesor Towsten często daje mi cukierki, a pan docent Smith poczęstował mnie papierosem już siedem razy. I dlatego wiem, że stale, co dzień, jestem bardzo pożyteczny dla nauki. Ale raz to się jej wyjątkowo dobrze przysłużyłem i dlatego piszę to sprawozdanie.
A to tak było. Coś spadło z nieba w stanie Massachusetts. Ale to nie był ani śnieg, ani deszcz, ani nawet samolot, co się zepsuł, tylko coś zupełnie innego. Jak spadło — to zaraz zostało znalezione. Potem to przywieziono do naszego Instytutu i wszyscy byli bardzo zdenerwowani. Tego dnia to profesor Towsten nawet mi nie dał cukierka, co zawsze robił. Ale ja się nie obraziłem, bo wiedziałem, że coś ważnego przywieźli i pan profesor nie miał głowy, żeby o cukierku pamiętać.
Przywieźli to coś w skrzyni. Potem skrzynię otworzono i długo do niej panowie uczeni zaglądali. A potem zaraz zaczęli się kłócić.
Pan profesor Towsten stwierdził, że to coś jest podobne do czegoś, a pan docent Smith powiedział, że to nieprawda, bo to coś jest rzeczywiście podobne, ale do czegoś zupełnie innego. Wtedy profesor powiedział, że docenta wyobraźnia ponosi, a pan docent mówił do profesora, że jest właśnie odwrotnie.
Nie wiem dobrze, co to znaczy „ponosi wyobraźnia”, ale chyba coś niezbyt przyjemnego, bo się na siebie okropnie złościli. Potem oglądali to coś inni panowie profesorzy i docenci, i każdy mówił, że jest to podobne do czegoś najzupełniej innego. Jeden mówił — że jest to kula, drugi — że walec, a trzeci nazwał to stożkiem. Czwarty wreszcie rzekł, że to coś, co spadło z nieba w stanie Massachusetts, jest najbardziej podobne do elipsoidy zakrzywionej w kierunku czwartego wymiaru, i wszyscy bardzo się wtedy śmiać zaczęli. To musi być coś strasznie śmiesznego, taka elipsoida zakrzywiona w kierunku czwartego wymiaru, bo im się wszystkim zrobiło wesoło, jak to usłyszeli.
Słyszałem to wszystko, gdy wyprzątałem popielniczki w pokoju pana profesora Towstena, gdzie właśnie wszyscy siedzieli i mieli naradę. A radzili tak chyba przez tydzień albo i nawet dziesięć dni, i zupełnie nie potrafili się pogodzić, do czego najbardziej podobne jest to, co spadło z nieba w stanie Massachusetts.
A pewnego dnia spotkał mnie na korytarzu pan profesor Towsten, tak jakoś na mnie dziwnie popatrzył i zapytał:
— Bill, czy ty masz wyobraźnią?
— Nie wiem, panie profesorze — odpowiedziałem, bo to jest trudne słowo i nie bardzo dokładnie rozumiem, co oznacza.
A on na to, że to bardzo dobrze, że nie wiem, i czy nie zechciałbym się przyczynić dla nauki Więc ja powiedziałem, że się bardzo chętnie przyczynię, bo naukę szanuję, i tylko mam prośbę, żeby to za bardzo nie bolało. On się wtedy uśmiechnął i zapewnił, że wcale boleć nie będzie. Panu profesorowi Towstenowi wierzę, gdyż on nigdy nie kłamie, i dlatego się zaraz zgodziłem.
Następnego dnia, jak tylko przyszedłem do pracy, poproszono mnie do gabinetu profesora Towstena. Powiedzieli, żebym usiadł, a pan profesor oznajmił, że na początek chcieliby zbadać moją wyobraźnię. To mi się nawet spodobało, bo lubię, gdy mnie lekarze badają. Ale mnie wcale nie badali słuchawką i rozmaitymi aparatami, tylko zaczęli robić ze mną testy, a to już mi się podobało daleko mniej.
Doskonale wiem, co to są testy, i strasznie ich nie lubię. Gdy przez sześć lat chodziłem do szkoły specjalnej, stale robili testy i bardzo mnie tym męczyli. A oni nic, tylko liczyli mój iloraz. Gdy ich się zapytałem, gdzie mam ten iloraz, odpowiadali, że mam go w głowie. Ale ja wcale nie czułem, żebym go tam miał, i podejrzewałem, że ze mnie kpili, a ja tego okropnie nie lubię.
No i teraz się znowuż testy zaczęły. Pokazali mi kilkanaście kartek papieru, na których były różne kleksy z atramentu, i zapytali, co na tych kartkach widzę. Odpowiedziałem im, że widzę kleksy z atramentu. Ale to im nie wystarczyło i nalegali, żebym powiedział coś więcej. Pomyślałem sobie, że coś chyba ważnego przeoczyłem, więc jeszcze raz bardzo uważnie przyjrzałem się wszystkim kartkom, ale na nich nie było nic — tylko kleksy. Więc im to powiedziałem.