Weisera nie bawiły układy proste i nieskomplikowane, za każdym razem dążył do coraz subtelniejszych efektów i chociaż ta uwaga nasuwa się teraz dopiero, po tylu latach, uważam ją za oczywistą. Bo następnym razem, kiedy ziemia zadrżała od eksplozji, ujrzeliśmy obraz, który przewyższył najśmielsze oczekiwania. Co to było? Jeżeli powiem, że francuski sztandar, nie skłamię, ale nie powiem też prawdy. Jeśli napiszę, że przypominało to trzy wirujące obok siebie słupy, każdy innego koloru, to też nie będzie to oczywiste ani w pełni oddające istotę rzeczy. Czy zresztą w ogóle można oddać istotę rzeczy? Obawiam się, że nie można i dlatego przecież nie piszę książki, o której myślę, że powinna być napisana dawno. Tak samo jak książka o Piotrze i tamtym grudniu, kiedy nad miastem latały helikoptery, albo o naszych ojcach, którzy w znakomitej większości upijali się w dzień wypłaty i jak pan Korotek złorzeczyli Panu Bogu, że na to wszystko pozwala. A wtedy, w dolince, Szymek trącił mnie w bok i powiedział: – Jezu, jakie to piękne – i zaraz dodał – jak on to robi, Żydek jeden. – Ale tym razem to nie był obraźliwy epitet, tylko coś w rodzaju gruboskórnego komplementu, równie dobrze Szymek mógł powiedzieć – skurczybyk jeden – i to byłoby to samo, tak czułem to wtedy, zapatrzony w niebo, na tle którego wirowały trzy słupy dymu albo raczej trzy wydłużone pionowo obłoki. Jeden biały jak płótno, drugi granatowy, a trzeci czerwony jak płachta matadora, którą zwabia oszalałe zwierzę prosto na śmiertelny sztych szpady. Kolorowe płaszczyzny tym razem nie mieszały się ze sobą, tylko unosiły coraz wyżej i wyżej, aż znikły ponad czubami sosen.
Tego dnia, gdy wracaliśmy w stronę Brętowa głębokim jarem i Szymek kłócił się z Piotrem – co to było: wstęgi od kapelusza czy sztandar francuski, spotkaliśmy M-skiego. Najpierw u wylotu gliniastego wąwozu zamajaczyła znana siatka na motyle, a potem ujrzeliśmy pana od przyrody, jak biegiem forsował stromą w tym miejscu skarpę, czepiając się rękami widłaków. Motyl, którego gonił M-ski, frunął tuż na ziemią, toteż nauczyciel wyciągał szyję, jak mógł do przodu i prawie że zahaczał nosem o widłaki. Gdy M-ski był już w połowie góry, motyl zmienił zamiary, bo wykonał nad jego głową chybotliwe salto i frunął teraz w dół, migając kolorowymi skrzydełkami. M-ski rzucił się za nim, jednakże biegnąc teraz po stromiźnie, nie mógł wyhamować swego pędu i tak runął nam prawie pod nogi, a my usłyszeliśmy trzask kija, na którym zamocowana była siatka. Lecz M-ski nie zauważył nas ani złamanego kija, bo w siatce trzepotał się ogromny motyl.
– Powoli, malutki, powoli – szeptał M-ski i cały czas leżąc wyjmował z chlebaka szklane puzderko, po czym umiejętnym ruchem schwytał w nie motyla. – Nareszcie cię mam – przemawiał doń pieszczotliwie. – Dostaniesz najładniejszą szpileczkę, kochasiu – a gdy zobaczył już nas podnosząc się z kolan, nie był wcale zmieszany, tylko uśmiechnął się tryumfująco. – No i co, chłopcy – powiedział – czy wiecie, co to jest? Nie, niestety, to nie jest Parnassius mnemosyrie, to by graniczyło z cudem, ale i tak będzie, co opisać. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi drodzy, Pamassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na północy, w morenie polodowcowej! Zaginął zupełnie w Sudetach, żyje w Pieninach i Tatrach, tak, tak chłopcy, żaden uczony nie dawałby wiary, że niepylak apollo występuje także i tutaj! A ja go znalazłem. I opiszę to we „Wszechświecie"! Gąsienice niepylaka żerują na rozchodniku, a wiecie wy przynajmniej, jak nazywa się po łacinie rozchodnik? Rząd Succulentae, a nazywa, się Sedum acre, zapamiętajcie chłopcy – Sedum acre, co tłumaczy się rozchodnik ostry!
Staliśmy z rozdziawionymi ustami wpatrzeni w szklane puzderko, które przypominało maleńki cylinder i widzieliśmy, jak motyl próbuje machać skrzydłami, lecz ma za mało miejsca w szklanej pułapce i tłucze się zupełnie jak ryba w akwarium, bez zrozumienia własnej sytuacji. Oczywiście M-ski, który poszedł zaraz własną drogą, nie miał nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pisząc kolejne zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym papierze w kratkę, pisząc je wolno i z namysłem, pomyślałem sobie, że Weiser czasami przypominał takiego motyla, zwłaszcza, gdy mu coś nie wychodziło i denerwował się, pokrywając zmieszanie nadmierną gestykulacją. Tak, czwarty wybuch nie należał do udanych, to było jasne, bo kiedy usłyszeliśmy eksplozję, naszym oczom ukazała się zwyczajna szara chmura kurzu, która opadła prędko i to było wszystko. Weiser pobiegł do miejsca, gdzie założony był ładunek i podrygując jak Parnassius apollo, wrócił do nas wyraźnie zniechęcony. – Jeszcze raz – powiedział do Elki – i znów usłyszeliśmy kręcenie korbką, suchy trzask przycisku, ale tym razem eksplozja nie nastąpiła w ogóle. – Może przewody są przerwane – zapytał nieśmiało Piotr, ale Weiser rozmachał się jeszcze bardziej. – To niemożliwe – wyjaśnił patrząc w niebo. – To zupełnie niemożliwe, spróbujemy jeszcze raz – i znów pobiegł do ładunku, a jego ręce nie ustawały w ciągłym trzepotaniu. Tym razem wybuch nastąpił, ale oprócz żółtawego obłoczku, który unosił się przez krótką chwilę nad fontanną piachu, nie było nic. Tego dnia Weiser wracał do domu z nami i pamiętam, że nie odezwał się ani słowem nawet do Elki.
Nie twierdzę, że miał coś wspólnego z jakimkolwiek motylem, ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybił godzinę dziesiątą, a ja pisałem właśnie ostatnią linijkę pierwszej strony, porównanie to wydało mi się szczególnie trafne, bardziej niż dzisiaj, gdy moja wyobraźnia nie przypomina w niczym tamtej sprzed wielu lat. Ale motyla i trójkolorowy obłok zatrzymałem wtedy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napisałem ani słowa o eksperymentach Weisera, ani o tym, jak wyglądał naprawdę ostatni wybuch. Pisałem zwyczajnie, według pomysłu tamtych trzech, zamkniętych teraz za drzwiami z pikowaną ceratą. Pisałem, że Weiser za każdym razem szedł do prądnicy na drugą stronę dolinki, że w czasie wybuchów głowy trzymaliśmy nisko, przy samej ziemi i że właściwie eksplozje nie różniły się niczym poza siłą detonacji. A kiedy woźny wyszedł na chwilę, Szymek podniósł głowę znad swojej kartki i szepnął: – Ja to napiszę – i wiedzieliśmy już z Piotrem co, zanim Szymek dodał jeszcze ciszej: – napiszę, że znaleźliśmy kawałek czerwonej sukienki i że go wyrzuciłem na śmietnik, nic więcej, albo – poprawił się zaraz – że go spaliliśmy w ognisku. Wiedziałem, tak samo jak Szymek i Piotr, że to ich zadowoli, bo oni mieli swój obraz wydarzeń i od nas domagali się jedynie jego wypełnienia. Woźny powrócił z ubikacji, a ja myślałem, jak opisać ostatni wybuch, na dzień przed tym, co wydarzyło się nad Strzyżą, wybuch, który dla Weisera musiał mieć szczególne znaczenie, o czym przekonany jestem także dzisiaj. Tym razem nie chodziło o efekt kolorystyczny, ale coś bardziej wymyślnego.
Jak zwykle w takich przypadkach brak mi skali porównawczej. Do czego to było podobne? Gdybym miał określić to wówczas, powiedziałbym że do lejka, jakim moja matka wlewała do butelki sok malinowy – chmura pyłu powstała po wybuchu była zupełnie czarna, wąska u dołu, rozszerzająca się ku górze i obracała się wokół własnej osi. Ale to, zdaje się, nie był żaden lejek, bo jeżeli już, to potężny, wirujący jak trąba powietrzna lej czarnych drobin. Ukazał się naszym oczom zaraz po wybuchu i unosił się w ruchu okrężnym ponad doliną dobrą minutę, zanim nie zniknął rozpływając się w powietrzu. Dopiero po latach uderzyło mnie podobieństwo Weiserowego leja do Archanioła walczącego ze smokiem. Nie miałem wątpliwości, że fantastycznie ułożone szaty świętego, jego rozłożone skrzydła i cały zastęp niebieskich wojowników, że wszystko to zawierało się w czarnej, wirującej chmurze, choć naturalnie Weiser mógł nigdy drzeworytu nie widzieć, podobnie jak my wówczas nie wiedzieliśmy jasno, co to takiego sztuka. – Taka trąba może wszystko wessać – powiedział z przekonaniem Szymek – całego człowieka. – A Elka jak zwykle skłonna do przesady dodała: – Coś ty, nie tylko człowieka, to może wessać cały dom i przenieść go gdzieś dalej. – I kiedy kończyłem już ostatnie zdanie w moim pisemnym zeznaniu, pomyślałem sobie, że Weiser mógłby przecież zesłać nagle taką trąbę, żeby porwała budynek naszej szkoły i przeniosła go gdzieś za Bukową Górkę, w okolice starego cmentarza albo jeszcze lepiej w dolinką za strzelnicą i wtedy dopiero M-ski, dyrektor i mundurowy zrozumieliby, że tu zaszło coś innego niż zwykły wypadek z niewypałem. Ale Weiser z sobie wiadomego miejsca nie kwapił się z pomocą, więc postawiłem kropkę i czekałem, co będzie dalej. Woźny zbierał nasze wypracowania. A ja znów pomyślałem o pani Reginie, która uczyła nas języka polskiego i pięknie czytała wiersze. Szczególnie ten o zbrodniczej kobiecie, która zamordowała swego męża, utkwił mi w pamięci, bo gdy pani Regina doszła już do momentu walki dwóch braci, kiedy w kościele pojawia się duch w zbroi i woła głosem jak z podziemi i kiedy nigdy, nikt nie rozmawiał, nikt nie rozlewał atramentu i było jeszcze bardziej odświętnie niż w czasie Podniesienia, gdy proboszcz Dudak unosił do góry okrągły jak słońce opłatek i śpiewał po łacinie. Gdyby pani kościół zapada się z hukiem, to w klasie była cisza jak Regina kazała nam napisać wypracowanie o Weiserze, byłoby ono zupełnie inne niż to, które oddałem woźnemu. Być może nie napisałbym wszystkiego, ale na pewno obok czarnej pantery byłby wspaniały mecz, a nad zupą rybną w zatoce zawirowałaby trąba powietrzna, wsysając całe świństwo do potężnego leja i następnego dnia moglibyśmy się kąpać jak każdego roku.