Выбрать главу

– No i co nowego w mieście?

A ja odpowiadam mu, że właściwie to nic szczególnego, tylko z komunikacją duże kłopoty.

– Jakie kłopoty?

– No tak, przecież ty się stąd nie ruszasz – mówię Piotrowi pojednawczo – kolejkę wymieniają.

– Jak to wymieniają?

– Ano wymieniają – odpowiadam – stary tabor, ten z berlińskiego metra, na złom pójdzie, a w jego miejsce kursować będzie nowy, taki jak w całej Polsce, pod Warszawą, Łodzią, czy Krakowem, też elektryczna kolejka, tylko, że na trzy tysiące woltów, a tamta była na dziewięćset. – Dziewięćset – mówi z niedowierzaniem Piotr – ta kolejka nie była na dziewięćset woltów tylko na osiemset. -Nie – mówię Piotrowi – źle pamiętasz – na pewno nie na osiemset, tylko na dziewięćset woltów! – Na osiemset – Piotr – na dziewięćset – ja – na pewno na osiemset – znów Piotr – nie, na pewno na dziewięćset – znowu ja – przecież wymieniają całą trakcję, żeby połączyć ten odcinek bezpośrednio do Bydgoszczy, na co Piotr – to nie jest argument, tak czy tak muszą przerobić trakcję, ale mówię ci, że ta stara była na osiemset! I tak kłócimy się jak dwójka dobrych przyjaciół, a ostatnie składy starej kolejki elektrycznej kursują jeszcze pomiędzy Gdańskiem i Wejherowem w nieregularnych odstępach czasu, bo roboty trwają nawet w takie jak teraz, świąteczne dni. A gdy schodziłem już krętą alejką cmentarza w dół w coraz większej powodzi świateł, w zapachu tysięcy świec, przypominałem sobie ten dzień, kiedy staliśmy oparci o żelazną poręcz mostu, śledząc ćwiczenia spadochroniarzy, gdy już prawie zapomnieliśmy o Weiserze, a za naszymi plecami przemykały żółto-niebieskie wagony kolejki elektrycznej berlińskiego metra. Pamięć Piotra okazała się lepsza, tamta kolejka rzeczywiście miała trakcję ośmiuset woltów.

Tymczasem kukuruźnik wylądował na murawie po raz ostatni, spadochroniarze zniknęli w czeluściach hangaru, a lornetka spod Verdun powędrowała z rąk Piotra prosto do skórzanego futerału. Szymek strzyknął fontanną śliny w dół. – Nic tu po nas – powiedział zdecydowanie – wracamy. I znów rozmowa zeszła na Weisera. Tylko p czym i w jaki sposób rozmawialiśmy? Nie pamiętam już. Ale na pewno o nim, już tylko o nim, namiętnie i gorąco toczyliśmy spory, w jaki sposób go podejść, jak go zaskoczyć, jak zaproponować mu,, żeby coś z nami zrobił.

Minęły jeszcze dwa dni, straszliwie nudne i bezowocne. Weiser za każdym razem wymykał się naszej czujności, raz zniknął gdzieś w okolicy kościoła Zmartwychwstańców, a drugim razem straciliśmy go z oczu na wysokości Bukowej Górki. Wówczas postanowiliśmy czatować na niego przy starym nasypie, bo jeśli prawdą było, że chodzi z Elką aż za Brętowo, to musiał spory kawałek drogi przejść właśnie tędy. Od rana siedzieliśmy na cmentarzu, w miejscu, gdzie przylega on jednym ze swoich rogów do dawnej linii kolejowej. Dzisiaj, gdy usiłuję odtworzyć przebieg tamtego dnia, wiele pozostaje białych plam, z kartograficzną jednak dokładnością wypływa z mgły ta kolej, której przecież nie było. Jej trasa biegła łukiem w kierunku południowowschodnim. Odchodząc na wysokości przystanku Gdańsk-Lotnisko od głównej arterii miasta, przecinała przyczółkami zerwanych mostów ulicę Grunwaldzką, Wita Stwosza, Polanki, biegła następnie pod lasem obok kościoła Zmartwychwstańców, przechodząc w głębi jar przekopu, dalej mijała cmentarz brętowski, przeskakiwała znów zerwanymi filarami wiaduktu szosę wiodącą do Rębiechowa i niespełna pół kilometra dalej, na wysokości szpitala czubków, wchodziła w jeszcze głębszy jar, zaraz za miejscem, w którym Strzyża przepływała pod nasypem wąsko sklepionym tunelem. Tam uciekała dalej w nie znane nam terytorium, wiedzieliśmy tylko, że tak samo jak tu zerwane mosty towarzyszą jej nieodmiennie z uporem niezrozumiałej logiki. Trudno zresztą było zrozumieć, dlaczego pośród tylu zerwanych mostów ocalały tylko te, które dzisiaj były zupełnie nieużyteczne, jak ten pomiędzy kościołem proboszcza Dudaka a brętowskim cmentarzem, fantastycznie wysoki, łączący nad przekopem brzegi skarpy porośniętej trawą, żarnowcem i dzikimi malinami.

Ale wtedy nie był to najważniejszy problem. Czekaliśmy na Weisera usadowieni w pustej krypcie, która ukryta w zaroślach pokrzyw i paproci stanowiła świetną kryjówkę. Szymek nie odrywał oczu od okularów lornetki, a my leżeliśmy na brzuchach, przeżuwaliśmy źdźbła trawy i od czasu do czasu ktoś odzywał się leniwie pośród brzęczenia os i trzmieli. Upał z wolna przedostawał się także i tu, do wnętrza krypty, tak, że zapach zbutwiałej wilgoci i chłodnego, cementu mieszał się coraz bardziej z duszną wonią kwiatów. Słońce było coraz wyżej i gdzieś koło południa Szymek odkładając lornetkę powiedział, że leżymy tutaj właściwie nie wiadomo po co, bo skoro Weiser nie pojawił się do tej pory, pewnie już nie przyjdzie. A może w ogóle poszedł, nie tędy. Może ominął to miejsce, idąc przez kamieniołomy i górę, którą nazywaliśmy wulkanem przez jej stożkowaty kształt i wklęsły szczyt? A może siedzi teraz w krzakach żarnowca na lotnisku i czeka z Elką na lądujący samolot? Wszystko przecież było możliwe. Nic nie było nieprawdopodobne. Pewnie dlatego pomyślałem wówczas, że za chwilę usłyszymy zza wzgórza stukot żelaznych kół, przeciągły świst gwizdka i w kłębach pary, pośród syku i zgrzytu ukaże się naszym oczom lokomotywa prowadzona przez Weisera w kolejarskiej czapce. Zatrzyma maszynę, zeskoczy po stromych szczeblach żelaznej drabinki i pokiwa na nas ręką, żebyśmy wsiadali, bo zaraz odjeżdża dalej. Tłoki zadudnią w przyspieszonym rytmie, para zahuczy w zaworach i ruszymy przed siebie, aż za Strzyżę i ostatni zerwany most z czerwonej cegły, tam gdzie muszą być w końcu prawdziwe tory i zwrotnice. Wierzyłem wtedy, że nasyp prowadzi do takiego miejsca i wyobrażałem sobie, jak jedziemy z Weiserem, napotykając nieczynne stacyjki, zardzewiałe semafory i zarośnięte zielskiem budki dróżników, a Weiser, jak kapitan statku, posyła mnie na oko, żebym uważał na podstępne i niewidoczne spod kęp wybujałej trawy rozjazdy, od których rozgałęziają się zdradziecko ślepe tory. Wszystko opowiedziałem na głos, nie wiem właściwie dlaczego, a jednak nikt nie roześmiał się ani nie uważał, że jest to głupie. Cóż w końcu znaczyły zerwane mosty i nie istniejące szyny wobec możliwości Weisera? Jego lokomotywa mogłaby z powodzeniem zajechać tutaj w kłębach pary i zabrać nas w podróż w nieznane. Lecz on sam nie nadchodził i czas zaczynał dłużyć się okropnie.

Nie pamiętam już kogo wysłaliśmy po oranżadę do sklepu Cyrsona, a kogo po bułki albo cokolwiek do jedzenia wyniesionego po cichu z domu. Nie mogę sobie również przypomnieć, ile było butelek oranżady i czy ze wszystkich zdążył uciec gaz drobnymi pęcherzykami. Mój pomysł z Weiserem, a właściwie z lokomotywą i Weiserem podobał się bardzo, musiałem jeszcze raz powtórzyć wszystko od początku, a każdy ze słuchaczy dodawał coś od siebie i tak powstała nasza opowieść o niezwykłej lokomotywie umarłej linii kolejowej. Gdy ostatnie krople oranżady zasychały na oblepionych butelkach z zielonego szkła, a okruchy bułek przetaczały na naszych oczach czerwone mrówki, wymyślaliśmy dodatkowe szczegóły tej historii, piękne w naszym mniemaniu i wyjątkowo wzniosłe. Otóż lokomotywa z dziwnym maszynistą pokazywała się zawsze przy pełni księżyca. Z zapalonymi światłami, buchając strumieniem iskier, jechała wolno od strony Wrzeszcza, przeskakując zerwane mosty lekko i swobodnie. Na małym mostku, obok kościoła Zmartwychwstańców zatrzymywała się na chwilę i wtedy można było zobaczyć, jak z zakrystii wybiega chyłkiem człowieczek w kusym fraku. Człowieczek podchodził do sapiącej maszyny i przekazywał maszyniście sakiewkę z brzęczącymi monetami. Lokomotywa ruszała, żegnając człowieczka krótkim gwizdkiem, a ten biegł truchtem w ciemny, jodłowy las po drugiej stronie nasypu. Za co płacono maszyniście? Wszystko ma swoje przyczyny – lokomotywa wjeżdżając teraz w głęboki jar, rozpędzała się znacznie, szybko przemykała pod łukiem kamiennego mostu i już zgrzytała hamując u skraju cmentarza, na którym właśnie teraz siedzieliśmy wymyślając to wszystko. Weiser ciągnął za dźwignię i gwizdał przejmująco trzy razy. I nagle, w świetle księżyca otwierały się zarośnięte krypty, odsuwały popękane tablice i rój nieboszczyków klekoczących piszczelami wyłaził z grobów, udając się pod lokomotywę. Kiedy już wszyscy byli gotowi do drogi, maszynista wpuszczał ich do węglarki i ruszał dalej, przez następne zerwane mosty i niewidzialne zwrotnice. Tak było co miesiąc, w każdą pełnię księżyca, niezależnie od pory roku. Maszynista wracał nad ranem, zmęczeni podróżni udawali się do krypt, a lokomotywa znikała gdzieś w okolicach przystanku Lotniska, gdzie stary nasyp dochodził do prawdziwej linii kolejowej. Niektórzy mieszkańcy oddalonych przedmieść widzieli te rzeczy i truchlejąc ze zgrozy opowiadali o tym zaufanym osobom. Oczywiście, było też kilku śmiałków pragnących zgłębić tajemnicę, ale za ciekawość trzeba słono płacić. Jednego razu brat kościelnego wskoczył na węglarkę i razem z nieboszczykami pojechał w kierunku Strzyży. Nikomu już nie opowiedział o tym, co zobaczył, bo kiedy lokomotywa wróciła z powrotem i zatrzymała się obok cmentarza, szkielety chwyciły go pod ręce i zabrały ze sobą, do jednej z krypt. Odtąd słychać w bezwietrzne noce jak na wpół żywy, na wpół umarły brat kościelnego woła – wypuście mnie stąd! Wypuście mnie stąd – ale nie wiadomo, gdzie skryły go trupy, a zresztą krzyk jest tak straszny, że nikt nie odważyłby się poszukiwać zaginionego.