Выбрать главу

Szymek był oburzony, jakby chodziło o jego lornetkę albo przepisy piłkarskie.

– Głupi jesteś – protestował głośno – duszy nie można zobaczyć, bo jest niewidzialna! Co mówił ksiądz Dudak na religii? No co?

– Że dusza jest nieśmiertelna – bronił się Piotr – ale nie powiedział wcale, że nie można jej zobaczyć!

– Wcale nie, mówił, że jest nieśmiertelna i niewidzialna, jedno i drugie tak samo ważne, tak? – Z tym pytaniem Szymek wyskoczył nagle do mnie, biorąc mnie na świadka. Nie byłem pewien, jak z tym jest, tak samo zresztą jak dzisiaj – czy można zobaczyć duszę? Jeśli można, to kiedy ktoś umiera, powinno się ją widzieć, czy ja wiem zresztą w jakiej postaci? Ważne, żeby ją ujrzeć, kiedy opuszcza śmiertelne ciało, które za dzień lub dwa złożą do grobu. Powinno się ją widzieć w postaci białego obłoku pary, a może w postaci łagodnego światła, które umyka do góry nie rozpraszając się po drodze. Nie wiem. I wtedy też nie wiedziałem. Najgorsze, że ja miałem rozstrzygnąć spór, jakbym był teologiem albo papieżem.

– Ksiądz proboszcz Dudak – powiedziałem – też tego nie wie, a mówi tak, bo…

– Bo co? – No właśnie, dlaczego tak mówi? – przerywali mi niecierpliwie.

– Mówi tak – wyjaśniłem dalej – bo tak nauczyli go w seminarium i tak każe mówić ksiądz biskup, a proboszcz musi we wszystkim słuchać biskupa, zupełnie jak w wojsku.

– Jak to – zezłościli się obaj, to ksiądz może tego nie wiedzieć?

– Tego się nigdy nie wie – stwierdziłem pewnym głosem – dopiero jak się umrze, można to sprawdzić.

Spojrzeliśmy na cmentarz mijany po prawej ręce. Kawałki figur i rozbite nagrobki wyglądały teraz jak pochyleni, modlący się ludzie.

– To okropne – westchnął Szymek – umierać, żeby się czegoś pewnego dowiedzieć, nie? – Pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem.

W tym samym momencie dzwony brętowskie rozkołysały się poruszone czyjąś ręką i przez las, w środku nocy jak na trwogę przeleciał potężny głos. – Chryste – powiedział, a właściwie krzyknął trzeci taż Szymek – ktoś jest na cmentarzu! – Nie, nie napiszę teraz – serca struchlały nam ze zgrozy – albo – duszę mieliśmy na ramieniu – lub jeszcze lepiej – serce podeszło mi do gardła. Nie napiszę, ponieważ takie rzeczy daje się do książek, takie rzeczy i takie sceny, doskonale pasujące do edukacyjnej powieści. W pierwszym momencie pomyślałem, że to Weiser bawi się z nami, chcąc wypróbować, czy nie czmychniemy przypadkiem przez Bukową Górkę do domu. Idąc na skróty mógł tu być kwadrans wcześniej. Zaraz jednak przyszła mi myśl druga, zgoła trzeźwiejsza – to nie było w stylu Weisera, ten nocny alarm dzwonów, wciskający się między sosny, huczący pod roziskrzoną kopułą nieba, skandalicznie głośny i rozdzierający ciszę rozgrzanego powietrza. W istocie, nie był to pomysł Weisera i nie jego ręka ciągnęła wszystkie trzy sznury między spróchniałymi belkami dzwonnicy. Był to Żółtoskrzydły. Skoro tylko poznaliśmy go, przycupnięci za krzakiem leszczyny, padła propozycja, by wrócić do domu. – Już raz były z nim kłopoty – przypomniał Szymek – zaraz tu ktoś przyleci z plebanii i będzie na nas. – Nie byłem tego taki pewny. – W środku nocy? Teraz? – Ale Piotr wskazał ręką na budynek przylegający do kościoła: – Popatrzcie tylko! – Rzeczywiście, między gałęziami w oddali rozbłysło światło, najpierw w jednym, a później w drugim oknie. Tymczasem Żółtoskrzydły podskakiwał do góry, kolebał się na boki, przysiadał w kicki, wszystko to w rytm coraz głośniejszego bicia dzwonów. Wyglądał jak uwiązany do sznurów manekin, trochę śmiesznie, trochę groźnie, Nie miał już na sobie szpitalnego szlafroka, a jego odzienie stanowiły ukradzione gdzieś zapewne drelichowe spodnie i taka sama bluza. Nie mogliśmy oderwać od niego wzroku, przy każdym pociągnięciu powrozów mówił coś do siebie, ale ginęło to w metalicznym trójgłosie. Może właśnie przez te dzwony nie ruszyliśmy się z miejsca ani na krok, nawet wtedy, gdy od strony plebanii zobaczyliśmy dwóch nadbiegających mężczyzn – kościelnego i proboszcza tutejszego kościoła, który w niczym nie przypominał naszego księdza Dudaka. Być może o to chodziło Żółtoskrzydłemu – wywabić ich z domu i zwrócić na siebie uwagę – bo odczekał, aż tamci podbiegną bardzo blisko, po czym wypuścił ż rąk sznury i dał susa w pobliskie chaszcze, umykając w stronę Brętowa. – Niech ksiądz dobrodziej – wysapał kościelny – wraca na plebanię i po milicję dzwoni, a ja pobiegnę za nim! – Mężczyźni rozdzielili się – kościelny, sapiąc jeszcze głośniej, ruszył za uciekinierem, ksiądz potruchtał na plebanię. Teraz, rzecz jasna, nie mogliśmy się wycofać. Trzeba było doczekać końca tej historii i chociaż Żółtoskrzydły był nam właściwie obojętny, byliśmy ciekawi, jak skończy się obława.

Ruszyliśmy śladem kościelnego ledwie widzialną ścieżką, która gubiła się wśród rozrośniętych pokrzyw i paproci. Żółtoskrzydły miał ze trzydzieści metrów przewagi i lepiej orientował się w terenie. Skakał od kępy do kępy, chował się między nagrobkami, a kiedy myśleliśmy, że zniknął w jednym z nich, wyskakiwał nagle jak spod ziemi i rwał do przodu. Wyraźnie bawił cię z kościelnym. Wreszcie dotarł na skraj cmentarza, stanął na pękniętej płycie i krzyknął w stronę pościgu: – Eeeee – eeee – eche – eche – eeeee!!! – Kościelny przyśpieszył. Ale Żółtoskrzydły był już daleko. Biegł w stronę pierwszych zabudowań Brętowa, gdzie rozbudzeni ludzie przez otwarte okna wypatrywali przyczyny, nocnego rontu. – Ludzie! – Ludzieee! – krzyczał kościelny. – Łapcie go, chwytajcie wariata, trzymajcie go! – I coraz więcej okien rozjaśniało się, jakby wybuchł pożar albo zaczynała wojna.

. Żółtoskrzydły dobiegł do pierwszego domu i po piorunochronie wdrapał się na spadzisty dach. Stał teraz na jego grani i szeroko rozłożył ramiona, jakby pozdrawiał wszystkich, którzy zaczęli gromadzić się przed budynkiem. Mężczyźni w piżamach, przydeptanych kapciach, albo i boso, niektórzy w krótkich kalesonach pokazywali go sobie palcami. – Ludzie – dopadł ich wreszcie kościelny – to ten sam człowiek, co straszy na cmentarzu wasze żony i dzieci, uciekł od czubków i nie daje wam spokoju, trzeba go złapać, zaraz przyjedzie milicja, weźcie drabinę i łapcie go, tylko szybko, bo znowu ucieknie, łapcie go, na co czekacie!?? – Mężczyźni jednak nie kwapili się do chwytania wariata, w dodatku na dachu. Stali niezdecydowanie, przestępowali z nogi na nogę, spoglądając jeden na drugiego. Kilka żon przydreptało bliżej. Gwar rozmów, szeptów, urywanych prześmiewek rósł coraz bardziej, gdy nagle Żółtoskrzydły wydał z siebie głos.

Właściwie nie był to głos, tylko dźwięk, dźwięk muzyczny, bo wszystko, co teraz nastąpiło, to była muzyka, śpiewanie całych zdań, które wzrastały, wybuchały i cichły jedno za drugim w niewielkich po sobie odstępach czasu. – Biada wam, mieszkańcy kraju nadmorskiego! Biada wam! Słowo pańskie weszło do mego ucha i przemówiło ustami moimi! Bliski jest wielki dzień pański, bliski i spieszny bardzo głos dnia pańskiego, tam i mocarz gorzko wołać będzie! – Mówiąc to, Żółtoskrzydły wspinał się na palce i wznosił ręce do góry, a jego długie, kręcone włosy wyglądały jak broda Mojżesza, którą pamiętałem dobrze z obrazka proboszcza Dudaka, kiedy na lekcji religii pokazywał nam przejście przez Morze Czerwone. – Spadnie – nie spadnie – chyba spadnie – szeptano na dole, ale następne inkantacje Żółtoskrzydłego zamknęły usta ciekawym. – Wtedy ześlę strach na ludzi, tak iż chodzić będą jak ślepi!!! – jego ręka wskazywała teraz głowy stłoczone jedna obok drugiej. – Ich krew będzie rozbryzgana niby proch, a ich wnętrzności rozrzucone niby błoto!!! Ani was srebro, ani złoto nie będzie mogło wyratować w dniu gniewu Pana, bo ogień gniewu Jego pochłonie całą ziemię!!! Doprawdy, koniec straszny zagładę zgotuje wszystkim mieszkańcom ziemi!!!