Nagle muzyka ucichła. Było to bardziej niesamowite, niż gdyby wśród dźwięków piszczałek zahuczały organy albo rogi myśliwskie". Weiser upadł na podłogę. Czerwonawy pył unosił się wokół jego postaci, a w świetle świecy ujrzałem wirujące smugi kurzu tej samej barwy. Nie zdążyłem pomyśleć, że to właśnie cisza brzmi tak okropnie i złowrogo, gdy Weiser otworzył usta jak dla złapania oddechu i usłyszeliśmy niski głos mężczyzny, mówiący w niezrozumiałym języku jakieś urwane wyrazy. Wydawało się, że czyjaś ręka dotyka moich pleców i wiem, że to złudzenie zawdzięczam przerażeniu, bo głos, najzupełniej obcy i surowy wydobywał się z gardła "Weisera, jakby on sam mówił nie wiedząc o tym. Oczy miał zamknięte. Jego zaciśnięte pięści kurczyły się i rozluźniały przy każdym wyrazie. Wyglądał na zmęczonego człowieka, który cedzi głoski przez spuchnięte gardło z największą męką i wbrew sobie. Dopiero, gdy przerwał, a wyglądał teraz jak martwy, spojrzałem na Elkę. Siedziała nieruchomo pod ścianą i właściwie nie była już Elką, tylko drewnianą kukłą. Jej oczy wpatrzone w Weisera przypominały szklane paciorki lalek z dziecięcego teatru. Nie poruszyły się nawet i nie drgnęły, gdy wreszcie Weiser uniósł ciało do pozycji klęczącej i przesunął świecę bardziej na środek. I wtedy to nastąpiło. Weiser stanął na obu stopach, rozłożył ręce jak do lotu i stał wpatrzony w płomień świecy bardzo długo. Nie wiem, w którym momencie, po jakim czasie zauważyłem, że jego nogi nie dotykają już klepiska. Z początku wziąłem to za przywidzenie, ale stopy Weisera coraz wyraźniej unosiły się nad podłogą. Tak, całe jego ciało wisiało teraz w powietrzu najpierw trzydzieści, może czterdzieści centymetrów nad ziemią i powoli unosiło się jeszcze wyżej, kołysane niewidzialnym ramieniem. – Chryste – usłyszałem szept Szymka – Chryste, co on robi? Weiser lewitował nad brudną podłogą i jego ciało nie było już naprężone. Palce Piotra zacisnęły się na moim ramieniu.
Więc jak to było naprawdę? Czy to, co widzieliśmy w piwnicy nieczynnej cegielni, mogło być tylko przywidzeniem? Czy mogło nam się tylko zdawać, że Weiser unosi się ponad podłogą, czy też rzeczywiście lewitował przy świetle migotającej świecy? Dwadzieścia trzy lata później to samo pytanie zadawałem Szymkowi, kiedy siedzieliśmy naprzeciw siebie w jego słonecznym mieszkaniu, w zupełnie innym mieście – i co także należy podkreślić – w zupełnie innej epoce. Pod oknami domu przeciągał pochód. Na transparentach widniały nowe hasła albo prawie zupełnie nowe. „Żądamy rejestracji" – przeczytałem na jednym z nich, „Prasa kłamie" – widniało na drugim, „Niech żyje Gdańsk" – zauważyłem także gdzieś w środku masy ludzi, tuż obok dużego portretu papieża niesionego przez młodą dziewczynę. Szymek nie był już tamtym Szymkiem z francuską lornetką spod Verdun, to jasne, ale mimo to nie spodziewałem się aż takiej zmiany, większej niż odległość dwudziestu trzech lat i dzielących nasze miasta kilometrów. Interesował się wypadkami bieżącymi i ciągle wypytywał mnie o szczegóły z Gdańska. Długo tłumaczyłem mu, jak to wszystko wyglądało u nas, a jeszcze dłużej musiałem opowiadać, jak wyglądała przez wszystkie dni brama stoczni i drewniany krzyż, do którego ludzie przypinali wizerunki Czarnej Madonny i składali pod nim kwiaty.
– Tym razem nie strzelali – cieszył się jak dziecko – ale co będzie dalej?
Nie wiedziałem, co będzie dalej i nikt zresztą nie mógł tego przewidzieć od Tatr do plaży w Jelitkowie, złościłem się tylko, że moje pytania o Weisera pozostają tam samo bez odpowiedzi jak kwestie wielkiej polityki, nad którymi łamali sobie głowę korespondenci wszystkich gazet świata.
– Ostatecznie, czy teraz jest to aż takie ważne – mówił Szymek – po tylu latach i to akurat teraz, kiedy dzieją się takie rzeczy?
Nie mogłem go jakoś przekonać, że owszem, dla mnie jest to najważniejsza sprawa.
– Więc jak to było naprawdę – nie dawałem za wygraną – Weiser lewitował, czy ulegliśmy zbiorowej psychozie?
Szymek otwierał butelki piwa, które na południu jest smaczniejsze i kręcił głową z powątpiewaniem. Mówił jak zawsze spokojnie.
– Jeśli przeczytasz w książce, że jej autorowi objawił się Bóg w postaci słupa ognia i szumu skrzydeł, to przecież nie wiesz, czy było tak w istocie, czy też autorowi wydawało się tylko, że tak było. Oczywiście – dodał przechylając szklankę – pominąć musimy przypadek jawnej mistyfikacji.
– A tam, w piwnicy – pytałem – czy tam Weiser unosił się w powietrzu, czy tylko wydawało się, że to robi?
Szymek zapalił papierosa.
– Nie wiem odpowiedział po chwili – może rzeczywiście lewitował, a może tylko ulegliśmy zbiorowej psychozie, to ostatecznie zdarza się częściej niż fruwanie nad ziemią, nie uważasz?
I tak już było przez cały czas mojej wizyty w jego domu, jedyne zresztą przez wszystkie te lata. Szymek nie miał określonego zdania co do Weisera i wszystkie kwestie przeze mnie postawione rozstrzygał podobnie – mogło być tak, ale mogło być też inaczej – odpowiadał za każdym razem. Tyle lat upłynęło, a nasza pamięć jest przecież zawodna. A kiedy dowiedział się, że trzy lata temu byłem w Mannheim u Elki, zapytał, jaki ma samochód i jak się jej powodzi. Nie, nie domyślił się nawet, po co do niej jeździłem i nie był też ciekaw, czy Elka powiedziała mi coś na temat Weisera. Szymek jedno pamiętał bardzo dobrze, a mianowicie instrument, na którym grała Weiserowi do tańca w piwnicy starej cegielni. -Fletnia Pana to rzeczywiście niezwykły dźwięk, dziwna muzyka – mówił do mnie z ożywieniem – skąd ona mogła mieć taki instrument?
Wiedziałem naturalnie, jak to było, sprawę zbadałem bardzo dokładnie tego samego roku, kiedy przeglądałem szkolne papiery Weisera i rozmawiałem nawet z niezmordowaną nauczycielką muzyki. Potwierdziła, że z kolekcji instrumentów ludowych zginęła jej tamtego roku fletnia Pana i nigdy nie mogła sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że ze szkolnej gabloty, dumy jej gabinetu, gdzie obok ksylofonu można było oglądać ukulele, bałałajkę, skandynawskie skrzypce i kupę innych eksponatów zginęła właśnie fletnia Pana. – Komu to było potrzebne – rozkładała ramiona już przygarbione od ciągłego wymachiwania na próbach chóru – Kto na tym umiałby grać? – Ale o tym wszystkim nie powiedziałem Szymkowi. A kiedy piliśmy ostatnie butelki piwa i przez otwarte okno słychać było znowu zwyczajny gwar ulicy i śpiew ptaków, i kiedy żona Szymka wniosła wielki jak obrus półmisek kanapek, zapytałem wreszcie, co sądzi o tamtym dniu nad Strzyżą, kiedy Weiser po raz ostatni rozmawiał z nami i dlaczego Elka znalazła się w kilka dni później, a Weiser nie? I co właściwie mogła znaczyć jej amnezja, która nigdy nie ustąpiła we wszystkim, co dotyczyło jego osoby? Szymek zmienił najpierw szklanki, bo w miejsce piwa pojawiło się na stole wino domowej roboty.
Tak, on też zastanawiał się nad tym, już wiele lat później, nikomu się do tego nie przyznając. Wszystko wskazywało na to, że Weiser miał jakieś ukryte zdolności hipnotyczne, o których możemy mieć jedynie mgliste pojęcie. Potwierdza to przypuszczenie jego popis z panterą, bez wątpienia potrafił to także wykorzystywać w stosunku do ludzi. Do czego była mu potrzebna Elka? To jasne – wykorzystywał ją i przeprowadzał na niej eksperymenty, ponieważ sam był wtedy na etapie odkrywania swoich nie do końca uświadomionych możliwości. Tam, w piwnicy cegielni poddawał ją rozmaitym próbom i nawet my ulegliśmy nadzwyczajnej sile sugestii. Więc jednak raczej nie lewitował. Udawał, że lewituje, a Elce i nam kazał wierzyć, że unosi się w powietrzu. Psychologia zna takie przypadki i tłumaczy to dosyć prostymi mechanizmami oddziaływania sugestywnego. Wybuchy? Tak, to trudno wytłumaczyć, ostatecznie Weiser, który wychowywał się praktycznie sam pod okiem zdziwaczałego starca, mógł mieć inne jeszcze, stokroć gorsze manie prześladowcze. Weiser był piromanem, nie ulega wątpliwości. A te efekty wizualne? Przeczytał parę książek i cały sekret jego wiedzy staje się oczywisty. Dlaczego kładli się z Elka tuż przy pasie startowym lotniska? To było ćwiczenie jej wytrzymałości na strach, ostatecznie ktoś, kto chociaż raz przeleży pod brzuchem lądującego samolotu, nie będzie czuł strachu przed hipnozą i wprawianiem go w stany transu. Nad Strzyżą, ostatniego dnia wakacji, Elkę po prostu zabrała woda, co musiało ujść naszej uwadze. Gdy Weiser zorientował się, co się stało, ukrył się gdzieś z boku i czekał, aż pójdziemy, a potem rozpoczął poszukiwania na własną rękę. Tylko przecenił swoje możliwości i kiedy szukał jej ciała w pobliskim stawie, przez który przepływa Strzyżą, utopił się najzwyczajniej w świecie, a jego zwłoki woda uniosła do podziemnego kanału, którym rzeczka płynie dalej pod miejskimi zabudowaniami. Innej możliwości nie ma. Tylko, że Elka cudem nie utonęła, prąd zniósł ją w przybrzeżne szuwary i przeleżała tam półprzytomna, aż odnaleźli ją milicjanci z psami. Weiser zapłacił za swoją nieuwagę. Przecież nie umiał pływać, nigdy nie kąpał się z nami w Jelitkowie. W jaki sposób Elka przeżyła trzy dni, leżąc w szuwarach? To istotnie zagadkowa sprawa, ale raczej z dziedziny biologii. W każdym razie jest to w pełni prawdopodobne, takie przypadki odnotowano już niejednokrotnie. Tak, gdyby nie opieka tego zdziwaczałego krawca, a raczej zupełny brak opieki z jego strony, Weiser byłby dzisiaj czymś w rodzaju artysty estrady, może nawet występowałby w cyrku, gdzie jego talent zyskiwałby poklask i uznanie. Tak czy inaczej był w jakimś sensie ofiarą wojny, jego sieroctwo musiało spowodować poważne zmiany w psychice. Czy myślał kiedyś o swoich rodzicach? Bez wątpienia, ale co mógł myśleć? Kto wie, co opowiadał mu na ten temat stary Weiser. Wyglądał na ponurego dziwaka, który spojrzeniem oskarża wszystkich ludzi o to tylko, że żyją. Taki wzrok nie oznacza nic dobrego. Dawid miał wyraźną obsesję na tle niemieckim i cały arsenał, jaki znalazł, a następnie przechowywał w cegielni, jest tego najlepszym przykładem. On pragnął ich zabijać i wszystko, co robił z bronią, było prawdopodobnie tylko przygotowaniem. Ostatecznie do kogo albo raczej do czego celował, kiedyśmy przychodzili już później do cegielni? Makiety nie mogą pozostawiać żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości. Wybujała fantazja, nieprawdopodobny spryt, dziecięca naiwność w połączeniu z hipnotycznymi zdolnościami, których zresztą musiał bać się więcej niż Elka, to wszystko złożyło się na osobę Weisera.