Выбрать главу

Ostatni wyraz, a właściwie ostatnia samogłoska wybrzmiewająca długo i dźwięcznie zbiegła się z hukiem wystrzału. Porucznik dał ognia na postrach w powietrze, ludzie zgromadzeni w bramie sąsiedniego domu i oknach odruchowo wtulili głowy w ramiona, a dwaj milicjanci, którzy zaszli Żółtoskrzydłego od tyłu, wskoczyli na gzyms i wspinali się szybko do góry. Sekundy jego wolności zdawały się policzone. Jeszcze raz podniósł dłonie do nieba, jakby brał gwiazdy na świadków swojej niewinności i krzycząc: – Panujący Pan jest siłą moją – ruszył na spotkanie milicjantów, którzy byli już na dachu. Ich białe pałki wzniesione do uderzenia groźnie odcinały się od czarnego tła nieba. Żółtoskrzydły jednak nie miał w sobie ducha Chrystusowego, bo zamiast poddać się ludziom w mundurach i przyjąć spokojnie spadające nań razy, zepchnął obu milicjantów z dachu jednym zdecydowanym uderzeniem łokci. Dźwięk spadających dachówek, krzyki milicjantów i nowy śpiew Żółtoskrzydłego zlały się teraz w jedno. – Panujący Pan jest siłą moją – powtórzył radośnie – który czyni nogi moje jako nogi łani i po miejscach wysokich prowadzi mię!!! – To mówiąc Żółtoskrzydły zeskoczył z dachu na miękką ziemię ogródka i szybko umykał w stronę cmentarza. Poturbowani milicjanci ruszyli za nim. – Stój – krzyczał porucznik – stój, bo strzelam!!! – Lecz Żółtoskrzydły ani myślał zatrzymywać się. Powietrze rozdarł huk kolejnych wystrzałów, oddanych tak samo, jak pierwszy – w górę, dla postrachu.

I byłoby właściwie już po wszystkim, gdyby nie to, że wariat i ścigająca go pogoń biegli prosto na nas. Uciekaliśmy co sił w nogach, lecz Żółtoskrzydły był szybszy, po sekundach jego oddech czuliśmy już na karkach. Nie zapytał o nic, i widząc, że uciekamy tak jak on, pokazał ręką, żeby się rozdzielić. Nie było to jednak możliwe. Od strony Bukowej Górki, z przeciwległego krańca cmentarza nadbiegały ku nam postacie w białych, powłóczystych szatach. Do dzisiaj nie wiem, kto wezwał pielęgniarzy ze szpitala, a przede wszystkim dlaczego pojawili się oni z tamtej strony, odcinając nam i Żółtoskrzydłemu odwrót. Być może proboszcz brętowskiego kościoła po wezwaniu milicji zadzwonił jeszcze na wszelki wypadek do szpitala i teraz mieliśmy na karku milicję, wariata i ludzi w białych fartuchach, którzy pomiędzy nagrobkami wyglądali jak duchy. Po raz pierwszy poczułem się jak zwierzyna osaczona w pułapce i przemyśliwałem w strzępkach zdań gwałtownie i chaotycznie, jak też będziemy się tłumaczyć. Czy wezmą nas do aresztu? A jeśli tak, to czy potraktują nas jako wspólników Żółtoskrzydłego? Obława zacieśniała pierścień i już wydawało się, żenić nas nie uratuje, gdy Piotr chwycił mnie za rękę. -

Krypta! Tam nas nie znajdą! – Oczywiście, to był doskonały pomysł. Skoczyliśmy, a za nami Żółtoskrzydły, w stronę nasypu, gdzie była nasza kryjówka. Właz, jak zwykle był trochę odsunięty i teraz mogliśmy wpełznąć do wnętrza bez hałasu.

Tak, tego wieczoru, a właściwie tej nocy nie wszystko jeszcze zostało spełnione, moja pamięć po tylu latach każe mi wspomnieć, że kiedy już obława skończyła się i kiedy spiesznie opuściłem kryptę wraz z Szymkiem i Piotrem, pozostawiając tam Żółtoskrzydłego, i kiedy minąłem już Bukową Górkę i ulicę Kmiecą, która wiodła od lasu do naszej kamienicy, i kiedy zastukałem w drzwi naszego mieszkania – otworzył mi ojciec w piżamie z pasem w ręku i bez słowa przełożył mnie przez kolano, a ilość razów, jaka spadła na moje pośladki, urosła do zgoła astronomicznej sumy. Kiedy ojcu zmęczyła się ręka, robił przerwę i wzdychał: – Nie biję cię za to, żeś nie był w domu, ale za to, że matka od czterech godzin oczy wypłakuje za tobą, smarkaczu! – I było to chyba najtkliwsze zdanie mego ojca w stosunku do mnie, bo właśnie ono utkwiło mi w pamięci najlepiej. Ale wtedy myślałem, że to nieważne, tak samo jak razy, od których spuchł mi tyłek, bo przecież mieliśmy Weisera, a raczej on miał nas od tej nocy w garści, choć nie wiedziałem wówczas, jak krótko będzie to trwało. Dlaczego napisałem o Żółtoskrzydłym? Dlaczego nie zakończyłem na zawaleniu się spróchniałej podłogi albo na robaczkach świętojańskich? Napisałem, jakby to posiadało jakiś związek z Weiserem, bo w istocie, następnego dnia, kiedy okazało się, że nie tylko ja miałem czerwieniejące pręgi na siedzeniu i nie tylko mój ojciec okazał się tak czułym pedagogiem, następnego więc dnia skoro tylko spotkaliśmy się we trójkę, Piotr zaproponował, aby udać się do krypty i sprawdzić, czy nie ma tam Żółtoskrzydłego, a Szymek dodał zaraz, że o wszystkim trzeba Opowiedzieć Weiserowi, a nawet zapytać go, co sądzi o wariatach, a o tym w szczególności. Dziwne, bo kiedy Weiser wychodził z bramy, nikt z nas nie podszedł do niego, zupełnie jakby wyznaczona przez niego godzina szósta była terminem audiencji nie do przekroczenia. Nie śledziliśmy też Elki, która wybiegła zanim. Wczorajsze wydarzenia zawiązały pomiędzy nami nici porozumienia, ale było to porozumienie jednostronne i na swój sposób czuliśmy tę specyfikę. Ostatecznie to Weiser raczył umówić się z nami, a nie na odwrót. Trzeba to było uszanować. Tak samo jak to, co widzieliśmy w nieczynnej cegielni. Bo kiedy tylko Elka znikła za ogłoszeniowym słupem, podszedł do nas Janek Lipski, ten sam, który był z nami w zoo i grał w słynnym meczu z wojskowymi i zapytał:

– No co, wyśledziliście ich w końcu, czy nie? -Janek był ostatnim spoza trójki, który opuścił kryptę w oczekiwaniu na Weisera.

– Iii tam – ratował sytuację Szymek – bo co? – Krótkotrwałe milczenie wypełnione było spojrzeniami, pełnymi nieufności.

– No to co zobaczyliście?

– Nic takiego, nie warto było czekać – kłamał jak z nut Szymek – oni łowili ryby w gliniankach.

– Bujasz.

– Iii tam, to leć teraz za nimi, Tomaszu jeden, nam się już nie chce.

Ten argument przeważył. I nawet nie spostrzegliśmy, jak zawiązało się pomiędzy nami przez to pierwsze kłamstwo tajne porozumienie w sprawie Weisera. Na razie jednak mieliśmy co innego do roboty.

Żółtoskrzydły, którego zastaliśmy w krypcie, nie opuszczał swojej kryjówki od wczoraj. Można się było tego domyślić, gdy widziało się, jak łapczywie zajadał kawałek rogalika podany mu przez Piotra. Bohater zeszłej nocy drżał na całym ciele ze strachu i nie mogliśmy pojąć, jakim sposobem ten niezwykły człowiek, który wygłaszał wspaniałe przemówienia i zrzucał milicjantów z dachu, jak ten człowiek zmienił się w ciągu niespełna dwunastu godzin. Gdy zobaczył nasze twarze pochylające się nad jego niespokojnym snem, zasłonił twarz, jakby spodziewał się uderzenia. Porozumiewał się z nami za pomocą krótkich sylab – ee – - aa – uhm – i gdyby nie jego wczorajszy występ i ten poprzedni, kiedy spotkaliśmy M-skiego z Arnica montana, gdyby nie tamte podniosłe, wyśpiewywane pełną piersią zdania, można było sądzić, że ten nie ogolony mężczyzna w dziurawych drelichach jest niemym włóczęgą, szukającym w naszej krypcie chwilowego schronienia. Dzisiaj przypuszczam, na czym polegała jego tajemnica i chociaż jest to tylko przypuszczenie, wiem, że Żółtoskrzydły potrafił głosić tylko tamte, straszne wersety, grożące klęskami, krwią i mordem. To była jego choroba i wielkość jednocześnie.

Piotr zapytał go, czy chce zostać tutaj. Skinął głową. Szymek zaproponował dostarczenie jedzenia. Uśmiechnął się, a z gardła zamiast odpowiedzi czy podziękowania wylał się nieartykułowany dźwięk oznaczający aprobatę. Zadania zostały więc podzielone. Piotr miał zorganizować jedzenie. Szymek jakieś ubranie, a ja papierosy, gdyż Żółtoskrzydły gestem ręki pokazał, że bardzo tego potrzebuje. Ruszyliśmy przez Bukową Górkę do swoich domów, a właściwie do tego samego domu, tylko do różnych mieszkań i nawet przez myśl nam nie przeszło, że to, co robimy teraz, że cały ten proceder jest czymś niezgodnym z prawem. Czymś, co tak zwane prawo obraża i domaga się kary. Nie chcę powiedzieć, że prawu przeciwstawiliśmy Chrystusowego ducha, o którym tyle razy przypominał proboszcz Dudak, tego powiedzieć nie mogę, gdyż nie byłoby to zgodne z prawdą. Muszę jednak wyjaśnić, że gdyby w tamtej chwili przyszła do nas minuta zastanowienia i gdybyśmy doszli do wniosku, że pomagamy nie tylko niebezpiecznemu wariatowi, ale też komuś, kto czynnie zaatakował milicjantów, to nawet wtedy Piotr zwędziłby ze spiżarni bochenek chleba, żółty ser i kawał słoniny, Szymek przyniósłby przenicowane spodnie i flanelową koszulę w kratę, a ja kombinowałbym papierosy „Grunwald", takie same, jakie palił mój ojciec i jakie kupowałem posyłany przez niego w sklepie Cyrsona, bo wtedy o kiosku „Ruchu" w naszej dzielnicy nikomu się jeszcze nie śniło. Był więc chleb, słonina, żółty ser, przenicowane spodnie, flanelowa koszula w kratę i były papierosy „Grunwald", był także promienny uśmiech Żółtoskrzydłego, kiedy powróciliśmy do krypty z pełnymi rękami. Jadł i palił na wyścigi. A gdy na koniec Piotr wyciągnął z płóciennego worka po jednej butelce oranżady dla nas i dwie dla Żółtoskrzydłego i gdy piliśmy ten nektar z bąbelkami, nasza znajomość z odmieńcem wydawała się ugruntowana. Pamiętam, że tylko w mojej butelce była czerwona oranżada i pamiętam też, że nie zapytałem Piotra, skąd wziął pieniądze na taki wydatek. Ostatecznie pięć oranżad to było pięć złotych, a pięć złotych to nie taka mała suma pieniędzy. Nigdy jednak nie zapytałem Piotra, skąd wziął tyle gotówki, nigdy, gdy byliśmy w tej samej szkole ani też później, gdy nasze drogi rozeszły się, ani nawet wtedy, gdy przychodziłem na jego grób gawędzić o różnych rzeczach, bo przecież jeżeli ktoś jest z tamtej strony, to nie wypada go nagabywać b takie sprawy. Piliśmy więc słodkawy, musujący płyn, rozcierając z lubością jego krople na podniebieniu, a Żółtoskrzydły mlaskał z zadowoleniem i uśmiechnął się do nas, jakbyśmy byli jego najlepszymi przyjaciółmi.

Która to mogła być godzina? Która godzina na zegarze i która godzina śledztwa? Kiedy Piotr ślęczał jeszcze za drzwiami dyrektorskiego gabinetu, a ja przypominałem sobie smak orzeźwiającej oranżady, którą piliśmy w krypcie niczym ambrozję, wtedy właśnie zaczął bić zegar ścienny, obwieszczając, że wszystko przemija, jak czas odmierzany blaszanym mechanizmem. Zbyt jednak byłem spragniony, głodny i wystraszony, by patrzeć, którą godzinę pokazują wskazówki. Ostatecznie nie to było ważne, mrok, jaki panował za oknami, mówił, że jest już bardzo późno. Tak właśnie pomyślałem – jest już bardzo późno, a tamci trzej muszą być zmęczeni. I choćby nie wiem, co mówili, niedługo zakończą śledztwo. Nawet jeśli nie osiągną swojego celu, jeśli obraz wydarzeń, jaki usiłowali skonstruować, nie będzie wystarczający, nawet wtedy przełożą przesłuchanie na dzień następny. A jutro jest przecież niedziela, więc właściwie nie na dzień następny, tylko na poniedziałek. Jasne, że nie zamkną nas tutaj, tylko wypuszczą do domu, a wtedy… Wtedy porozumiemy się co do ostatniego szczegółu, ustalimy dokładnie, gdzie spaliliśmy strzęp czerwonej sukienki, jaki pozostał po Elce. I chociaż Elka ani Weiser nie zostali rozszarpani niewypałem, uczynimy tak dla świętego spokoju. Wszyscy będą zadowoleni – dyrektor, człowiek w mundurze, M-ski, zadowolony będzie prokurator, a przede wszystkim Weiser, który na pewno śledzi nasze wybiegi z uznaniem. Nagle pod przymkniętymi powiekami zobaczyłem, jak mruga na mnie trójkątnego Boga, majaczące w chmurach. Było to jak na obrazku, który pokazywał proboszcz Dudak. – Pamiętajcie – mówił unosząc palec do góry – ono wszystkim wie i wszystko widzi, gdy okłamujecie rodziców, gdy zabieracie koledze ołówek albo gdy nie przeżegnacie się, przechodząc obok krzyża czy kapliczki. Niczego nie zapomina, o wszystkim pamięta, o każdym grzechu i szlachetnym postępku. A gdy wasze dusze staną przed Jego obliczem, przypomni wam to, co robiliście na ziemi. – Tak, proboszcz Dudak miał niewątpliwie talent pedagogiczny, bo często, kiedy w drobnej sprawie okłamałem matkę albo zatrzymałem sobie resztę z zakupów, trójkątne oko nie dawało mi spokoju. A teraz przypomniałem sobie o jego istnieniu jeszcze mocniej, bo to nie było małe kłamstewko, to był cały system zbudowany przez nas, cały gmach kłamstwa na użytek, no właśnie – na czyj użytek – tego nie byłem pewien i to nie dawało mi spokoju. Dla kogo było to kłamstwo? Dla tamtych, siedzących za drzwiami z pikowaną ceratą? Dla nas samych? Czy dla Weisera, który kazał nam przysiąc, że nigdy o niczym i nikomu nie powiemy? Ale jeśli tak było, jeśli to kłamstwo powstało przede wszystkim dla Weisera, to co z trójkątnym okiem, patrzącym na każdy gest i słuchającym każdego słowa ze swojej niebieskiej wysokości? Po czyjej stronie jest w takim razie Pan Bóg? – myślałem. Jeśli, po naszej, a przede wszystkim Weisera, to powinien nas z tego rozgrzeszyć. A jeśli jednak po tamtej? Jeśli jednak Weiser związał nas przysięgą podstępnie? I teraz przeraziłem się nie na żarty, bo po raz pierwszy wydało mi się, że Weiser mógłby być siłą nieczystą, która omotawszy nas siecią pokus, wystawiła na próbę.