Выбрать главу

– Właściwie to tak – odpowiedziałem za wszystkich -dlaczego mielibyśmy nie wierzyć?

– No dobrze – wyjaśnił Weiser – to przysięgnijcie na życie pozagrobowe, że niczego, co wam pokażę tu albo gdzie indziej, nie wyjawicie nikomu i tylko to, o czym powiem, będziecie mogli opowiedzieć, gdyby was pytano! A gdybyście wyjawili, umrzecie bez przyszłego życia, to będzie kara za zdradzenie tajemnicy. Zrozumieliście?

Pokiwaliśmy głowami w skupieniu. Weiser kazał nam położyć prawe dłonie na swojej lewej ręce i gdyśmy to uczynili, każdemu z osobna polecił powiedzieć: – Przysięgam!

Wtedy podszedł do jednej ze ścian i pchnął ją lekko, a naszym oczom ukazało się wąskie przejście wiodące do obszernego pomieszczenia. Była to długa sala powstała z połączenia trzech albo czterech komór piwnicznych, w których usunięto ściany działowe. Ich resztki zaznaczały się wystającymi ułamkami cegieł i kamieni. Zaraz obok wejścia, po lewej stronie stały dwie skrzynie, obok których zobaczyliśmy. Elkę. Pomieszczenie oświetlały dwie mocne żarówki zwisające z sufitu wprost na izolowanych kablach. Wtedy nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi, ale dziś przekonany jestem, że Weiser musiał podłączyć całą instalację sam, ciągnąc przewód od drogi do Matemblewa, co wymagało nie lada sprytu i umiejętności. Któż jednak zwracałby uwagę na takie błahostki, kiedy Elka otworzyła pierwszą skrzynię i zobaczyliśmy w jej wnętrzu prawdziwą broń? Tak, to była najprawdziwsza w świecie broń – trzy niemieckie schmeisery, rosyjska pepesza, dwa pistolety parabellum i dwa nagany, jakich używali radzieccy oficerowie obok częściej spotykanych pistoletów TT. Szymek gwizdnął z podziwem, a Piotr wziął do ręki parabellum, próbując wyjąć magazynek. – Nie tak – Elka zabrała mu pistolet – tak – pokazała. – A tak się wkłada i odbezpiecza. – Staliśmy jak małe dzieci przed wystawą sklepu z zabawkami i chociaż byliśmy dziećmi niewiele większymi, to nasz podziw i pragnienie, żeby dotknąć tego wszystkiego własnymi rękami, były tak samo niecierpliwe i łakome. Gdy więc dotykaliśmy wszystkich cudowności podziwiając wypolerowane lufy, lśniące oliwkowym blaskiem kolby, sprawdzając spusty i iglice, gdy utonęliśmy w tych czynnościach zupełnie, Weiser wydobył z drugiej skrzyni pudełka z amunicją, a z prawego kąta, na który nie zwróciliśmy do tej pory uwagi, przytargał tekturowe makiety.

Elka wskazała na mnie palcem: – Będziesz strzelał pierwszy, zostawcie jedno parabellum, a resztę zawińcie w szmaty i włóżcie do skrzyni. – Wykonaliśmy rozkaz bez szemrania. Załadowała pistolet i kazała wszystkim stanąć za moimi plecami. Gdy Weiser wrócił od przeciwległej ściany, gdzie ustawił makietę, wręczyła mi odbezpieczone parabellum, – Możesz strzelać – powiedziała – i zabrzmiało to jak kolejny rozkaz. Gdyby nie wszystkie wojenne filmy obejrzane w kinie “Tramwajarz", nie wiedziałbym, jaką przybrać postawę, co zrobić z lewą ręką i jak patrzeć przez szczerbinkę na wierzchołek muszki. Wiedziałem to wszystko – przynajmniej teoretycznie i chciałem wykonać jak najlepiej, ale gdy “skierowałem lufę w kierunku makiety, ręka i nogi zaczęły mi drżeć ze strachu, a na karku i skroniach poczułem krople potu. Na wszystkich filmach bowiem cel był jasno określony – konspirator strzelał do agenta gestapo, SS-man do Żyda, partyzant do żandarma, żołnierz radziecki do niemieckiego i odwrotnie, a tu zobaczyłem coś, czego nie potrafiłem określić, coś, co przeraziło mnie nie na żarty, zupełnie jakbym miał strzelać do żywego człowieka. Makieta, którą ujrzałem przez szczerbinkę, przedstawiała popiersie M-skiego namalowane farbami wodnymi. Ale nie był to zwyczajny M-ski, to znaczy taki, jakim widzieliśmy go w szkole, na manifestacjach albo na jednej z polan oliwskiego lasu.

Tekturowy M-ski miał domalowane wielkie, sumiaste wąsy, a wyraziste łuki brwiowe i osadzenie oczu nie pozwalały żywić wątpliwości, do kogo miał być podobny. Tak, chociaż od pewnego czasu wielkie jak prześcieradła portrety zniknęły z ulic i wystaw naszego miasta, poczułem lęk i przerażenie. Na dodatek, jakby tego było mało, mężczyzna, do którego miałem strzelać nosił czapkę oficera Wehrmachtu. Ten pomysł mógł być wymysłem jedynie Weisera.

– Strzelasz czy nie? – słowa Elki zabrzmiały jak szyderstwo. Strzeliłem więc – raz, drugi, trzeci, czwarty, aż do wyczerpania magazynku i wszystkie kule trafiły w ścianę powyżej albo obok makiety, jedna tylko, ostatnia, wywierciła "dziurę dokładnie w miejscu, gdzie na czapce z wysokim denkiem widniał niemiecki orzeł ze swastyką. – Gapa, gapa trafiona – krzyczał Piotr, a Weiser, jakby z niedowierzaniem podszedł do M-skiego i wsadził palec w dziurę po pocisku. – Trafiłeś w samo kółko, orzeł jest nie ruszony -powiedział, wracając w naszą stronę, gdy ja rozprostowywałem palce zaciskane przy kolejnych szarpnięciach kolby. Parabellum, jak zresztą każdy prawdziwy pistolet, było za ciężkie dla naszych chłopięcych dłoni, toteż strzały Piotra i Szymka nie były wiele lepsze od moich. Pierwszy trafił tyłka dwa razy w czoło, drugi odstrzelił kawałek lewego wąsa i pocałował M-skiego w prawy policzek.

Czy muszę podkreślać, że dopiero Weiser pokazał klasę? Nie wiem, ile musiał ćwiczyć tu albo gdzieś w lesie, nie wiem, ile łusek upadło na ziemię, zanim doszedł do takiej perfekcji. Weiser oddał sześć strzałów, jeden po drugim i ujrzeliśmy na twarzy M-skiego dwa równoboczne trójkąty zwrócone ku sobie tak, że tworzyły rodzaj gwiazdy. Elka zmieniła makietę. Tym razem był to również M-ski, ale w mundurze amerykańskiego generała z II wojny. Jeden tylko detal odpowiadał poprzedniej gapie z czapki – M-ski-Amerykanin pod kołnierzykiem koszuli, tam, gdzie każdy żołnierz nosi zawiązany krawat – w tym właśnie miejscu M-ski miał zawieszony żelazny krzyż, taki sam, jaki widzieliśmy na wielu wojennych filmach. Strzelaliśmy kolejno – i znów nie najlepiej, a Weiser jak poprzednio zdystansował nas swoimi trafieniami. Tym razem wystrzelał na twarzy makiety dwie litery – US, oddzielone od siebie nosem M-skiego. Kiedy wyławiam z pamięci tamten wieczór, czując na podniebieniu smak ceglanego pyłu i mając w uszach huk wystrzałów, kiedy słyszę płask upadających na klepisko łusek, nie wiem doprawdy, jaka była polityczna orientacja Weisera? Czy zresztą w ogóle interesował się polityką. Nic pozą makietami na to nie wskazuje. Bo cóż może łączyć M-skiego, Stalina, z generałem Eisenhowerem w jednej osobie? Nie ma w tym żadnej konsekwencji. I najprawdopodobniej nie było. Poza gapą i żelaznym krzyżem oczywiście.

Ale to nie było wszystko. Gdy Elka usunęła makietę, Weiser wyciągnął ze skrzyni na amunicję klaser. Tak, był to najprawdziwszy klaser, w sztywnych okładkach, z tekturowymi stronami, po których niczym smugi światła biegły paski celofanowych ochraniaczy. Każdy, kto jak Piotr był w tamtych latach zbieraczem znaczków, na widok takiego skarbu szerzej otwierał oczy. Wewnątrz, na wszystkich niemal stronach leżały poukładane w równe rzędy znaczki Generalgouvernemen dwojakiego rodzaju – jedne przedstawiały Hitlera, drugie z obrazkiem dziedzińca wawelskiego zamku, gdzie w latach okupacji rezydował Hans Frank. Znaczki były bez stempli i ręka Weisera ułożyła je według kolorów – najpierw szły czerwonobrunatne, dalej zgniłozielone, następnie zielone i na końcu kolekcji stalowoniebieskie. Tych z Hitlerem było zdecydowanie więcej, prawie ze wszystkich stron, równymi szeregami jak na paradzie patrzyła na nas ponura twarz z wąsem. – Ale Adolfów – wyszeptał Piotr – w sklepie za sztukę dają dwa złote! – W istocie, znaczki te skupywał sklep filatelistyczny na Starym Mieście, a w języku zbieraczy nazywało się je zwyczajnie Adolfami.

Tyle tylko, że kolekcja Weisera nie była zwyczajną kolekcją znaczków, bo kiedy już obejrzeliśmy cały zbiór, wydobył pięć czerwonabrunatnych podobizn kanclerza, zamknął (klaser i podszedł ze znaczkami do przeciwległej ściany, gdzie przykleił je do cegieł, śliniąc uprzednio każdą sztukę. – Dobra robota – powiedziała Elka, gdy Weiser zbliżał się z powrotem, – klej trzyma jak nowy! – On tymczasem sprawdził magazynek i stanął w rozkroku, zupełnie jak na zawodach. Do każdego strzału nie składał się dłużej niż trzy sekundy, razem więc cała operacja trwała nie więcej niż dwadzieścia sekund, licząc po jednym strzale na podobiznę. Pamiętam, że kiedy podeszliśmy do ściany, trzeba było nie lada wysiłku, by odnaleźć miejsca, w których przyklejony został kanclerz III Rzeszy. Kula trafiająca w znaczek rozszarpywała go w całości i tylko w niektórych punktach został pojedynczy ząbek albo kawałek kolorowego papieru nie większy od zapałczanego łebka. Z pięciu Adolfów nie pozostał żaden. – On mógłby już teraz występować na olimpiadzie – powiedziała z dumą Elka. Weiser złożył parabellum do skrzyni i kazał nam wracać do domu. – Za kilka dni dam wam znać i przyjdziecie tutaj, a na razie macie to – wręczył Szymkowi jakąś książeczkę – i to – podał mi parabellum.

Jeszcze przed wejściem do lasu sprawdziliśmy książeczkę i pistolet. Druk był przedwojenną instrukcją strzelecką dla broni krótkiej, a parabellum nie posiadało magazynka i pozbawione było iglicy. Tak, Weiser nie powiedział – nauczcie się strzelać i róbcie to tak, żeby nikt nie widział. Odebrał od nas przysięgę, dał instrukcję i rozbrojony pistolet. Kto zachowuje się w ten sposób? Nie mogłem tego wiedzieć w sekretariacie szkoły, dzisiaj natomiast myślę, że tuszował w ten sposób prawdziwą działalność. Bo tamtego dnia, gdy zobaczyliśmy, jak tańczy przy dźwiękach fletni Pana i jak unosi się w powietrze, gdy byliśmy świadkami jego transu, wtedy nie spodziewał się nas, nie pragnął mieć żadnych świadków oprócz Elki. Co miał zrobić w tej sytuacji? Dał nam do ręki zabawkę, a potem następne zabawki i od czasu, do czasu sprawdzał, jak potrafimy nakręcać ich mechanizmy.

Ale snułem przecież przypuszczenie, że przez cały czas czyhał na naszą obecność, to jak miało być inaczej? Być może jednak nie spodziewał się, że tak prędko go wyśledzimy, może miało to nastąpić później, w całkiem innych okolicznościach? A tak rozbroił naszą ciekawość i skierował ją na całkiem inne tory. Faktycznie, nigdy nie zapytaliśmy go, ani tym bardziej Elki, o tamtą noc i szaleńczy taniec. Nie przyszło nam do głowy, że dając nam pistolet, pokazując swoją strzelnicę odsuwa nas od najważniejszego. Bo czym wobec mówienia cudzym głosem w niezrozumiałym języku, czym wobec lewitacji były jego strzeleckie popisy? Tak, mogliśmy odtąd uważać Weisera za swojego dowódcę, mogliśmy myśleć, że będziemy jego partyzantami, mogliśmy nawet przypuszczać, że wszystko to skończy się powstaniem, lecz nie musieliśmy zastanawiać się, dlaczego człowiek może lewitować pół metra nad ziemią. Weiser – używając w tym miejscu porównania – wprowadził nas do przedsionka swojego sanktuarium i zasłonę pokazał jako ścianę końcową.