– Co tu robicie, chłopcy?
– E nic, tak sobie siedzimy.
– A obiad jedliście już?
– Tak, proszę pani.
– I nic nie macie teraz do roboty?
– Nic, proszę pani!
– A trochę później?
– Później, to znaczy kiedy, proszę pani?
– No, tak o trzeciej, wpół do czwartej?
– Raczej nic, proszę pani!
– A pomożecie mi chłopcy, co?
– Dobrze proszę pani, tylko co mamy zrobić?
– O nic, taka drobnostka, pójdziecie chłopcy do „Liliputa", wiecie, tam gdzie piwo sprzedają i zobaczycie mojego, zawsze tam siedzi. Wtedy podejdźcie do niego i najlepiej na stronie, powiedzcie, że jestem chora i że przyjechało pogotowie, żeby mnie zabrać do szpitala, dobrze? Zrobicie to, urwisy?
– Zrobimy, proszę pani.
– To co macie powiedzieć mojemu?
– Że pani zachorowała i że jest pogotowie i że panią zabiorą do szpitala i żeby pan Korotek szybko do domu wracał.
– O tak, złote z was chłopaki – uśmiechnęła się szeroko – to nie zapomnicie, tak?
– Nie zapomnimy, proszę pani, pójdziemy proszę pani – i w myślach układaliśmy plan, jak wyciągnąć od Piotrowego ojca klucz do piwnicy, żeby niczego nie podejrzewał. Że będzie razem z panem Korotkiem, nie było najmniejszych wątpliwości.
Bar „Liliput", mieścił się vis a vis pruskich koszar, tam gdzie przylegała do nich niegdyś garnizonowa, a po wojnie już tylko ewangelicka kaplica, którą tego lata zamknięto i przerabiano na nowe, duże kino. Codziennie od rana, zwłaszcza w gorące dni w jego wnętrzu i maleńkim ogródku gromadziły się grupy pijących mężczyzn, a w taki dzień jak ten, gwar rozmów słychać już było z daleka. Bar „Liliput" należał do tej kategorii lokali, do których zwyczajowo nie wchodzi żadna kobieta. W „Lilipucie" nie sprzedawano wódki – klienci przynosili ją sami w teczkach, w kieszeniach marynarek, za paskiem spodni, po to, by zamówić parę kufli pienistego piwa i wzmocnić je odpowiednio przezroczystym płynem. Wszyscy mężczyźni mieszkający w naszej części Górnego Wrzeszcza zachodzili tu po pracy, przynajmniej raz w miesiącu i w krótkim czasie uwalniali się od trosk codziennego bytowania, myśli o przyszłości i nieprzyjemnych wspomnień. Ci, którzy pracowali w stoczni, do „Liliputa" trafiali porządnie już wtrąbieni. Po drodze, zaraz przy drugiej bramie,, czekał na nich bar „Pod Kasztanami" i dopiero stamtąd przyjeżdżali tutaj, tramwajem linii numer dwa albo kolejką elektryczną.
Kiedy dwadzieścia po trzeciej naszym oczom ukazał się wyblakły, żółty szyld baru, płot z drucianej siatki wygięty był jak ściana beczki za sprawą stłoczonych,, hałasujących i gestykulujących ciał. W samym kącie,, tuż obok krzaku bzu stał pan Korotek, a obok niego ojciec Piotra, mój i jeszcze jacyś dwaj mężczyźni, każdy z kuflem w dłoni.
– Gówno – krzyczał pan Korotek – gówno mi zrobią! Niech brygadzista zajmie się podziałem premii, a nie naradami!
– Pewnie – przytakiwał mu jeden z nieznajomych – co racja, to racja!
Wszyscy trącili się kuflami i wypili. Mój ojciec wydobył z teczki butelkę i dolał po kolei do każdego kufla trochę wódki.
– Zanim się upije – zaproponował Szymek – podsłuchamy, o czym rozmawiają.
Podeszliśmy pod krzak bzu od strony ulicy i stojąc w cieniu liści chwytaliśmy ich słowa. Lecz temat widocznie został wyczerpany, bo pan Korotek odwrócił się w naszą stronę, rozpiął rozporek i sikał na krzak bzu mocnym strumieniem o żółtym zabarwieniu. Potem odwrócił się znów do kompanów, ale nie zapiął rozporka. Nie mogliśmy tego ujrzeć, dopiero to, co nastąpiło później, przekonało nas, jakie mogą być skutki zaniedbań w stroju i obyczaju. Któryś z murarzy, tych samych, którzy pracowali przy zamianie ewangelickiej kaplicy na kino, krzyknął do pana Korotka:
– Te, zapnij se pod szyją, bo ci kanarek wyleci – i kupa stojących wokół mężczyzn zarechotała z uciechy.
Pan Korotek wychylił zawartość kufla do końca, otarł usta rękawem koszuli i odpowiedział:
– A tobie, gówniarzu, ręka uschnie!
– Niby dlaczego?
– Bo jak się krzyż zdejmuje z poświęconego miejsca, ręka uschnie prędzej czy później!
Dalsza wymiana zdań, uzupełniana przez pozostałe głosy, postępowała coraz szybciej.
– To luterska kaplica, niemiecka!
– Luterska nieluterska, krzyż zawsze ten sam,
– Ty też robisz, co ci każą!
– Patrzcie go, filozof! -. Jak płacą, to robisz!
– Ty za pieniądze własne gówno być zjadł,, a co dopiero krzyż zdejmować!
– No no, ostrożniej trochę!
– Bo co?
– Bo ci, towarzyszu, twój kutas odpadnie!
– Proszę, to z towarzyszem mamy pogawędkę, hej słyszycie, jak się towarzysz wyraża?
– A nie podoba się?!
– W partii was uczą zwracać się do starszych?!
– Masz coś do partii?
– Mani czy nie mam, gówniarzu, grzeczności mogę cię nauczyć!
– Spróbuj tylko!
– Jak zechcę, to spróbuję!
– Znalazł się zaszczany obrońca wiary, cha cha!
– Powtórz jeszcze raz!
– Bo co?
– Zapomnisz, kurwa, jak się mamuśka nazywała i Matka Boska ci nie pomoże!!!
– Zaszczany obrońca Matki… – i tu murarz nie zdążył już dokończyć, bo pan Korotek cisnął w niego pustym kuflem, który przeleciał nad głową przeciwnika, trafiając w kogoś przypadkowego. Na ułamek sekundy gwar rozmów przycichł. I zawrzało. Kompani trafionego rzucili się na murarzy, ponieważ stali najbliżej. Ci broniąc kolegi, dołożyli nie temu, komu trzeba. Pierś dotykała piersi, pięść zderzała się z pięścią, kufel walił po głowie, noga kopała nogę. Żołnierze z pobliskich koszar zdjęli swoje ciężkie pasy i lali, gdzie popadnie. Po chwili walka rozgorzała i wewnątrz baru, o czym świadczyły wylatujące razem z szybami i futryną kawałki potrzaskanego stolika. Zdezorientowani przechodnie zwalniali kroku, rzucając pytające spojrzenia, ale nawet walczący nie potrafiliby wyjaśnić, dlaczego się biją i po co. Ciżba ciał parła teraz na płot i zardzewiała siatka pękła jak papierowy sznurek. Kilkunastu mężczyzn upadło na chodnik. – Milicja! Milicja jedzie! – krzyknął ktoś, ostrzegawczo. – Ratuj się, kto może! – I kiedy od strony Grunwaldzkiej coraz wyraźniej dochodziło wycie syreny, ujrzeliśmy, jak spod kupy pijanych ciał wypełzają kolejno pan Korotek, ojciec Piotra i mój i jak umykają w stronę domu szybko, żeby tylko nie zostać w kotle, który tu zaraz będzie. Dzięki rozpiętemu rozporkowi pan Korotek był w domu przed szesnastą, chociaż z podbitym okiem i zakrwawioną koszulą, a my pół godziny później mieliśmy parabellum i nasze ćwiczenia mogły się rozpoczynać.
Więc co było na początku? Był obłok kadzidlanego dymu, z którego wyłonił się nieoczekiwanie Weiser. Dlaczego zamiast opowiadać dalej, cofam się, wracam, powtarzam? Są takie zdania, zrozumiałe niby i oczywiste, które przy chwili uwagi zdają się nagle pełne niejasności, diabelnie powikłane, a w końcu całkiem nie do pojęcia, zdania wypowiedziane przez różne osoby, które przypominamy sobie niespodziewanie i które nie dają nam wówczas spokoju. Co znaczy na przykład – Królestwo moje nie jest z tego świata? Niejeden raz tłumaczył je proboszcz Dudak, niejeden raz słyszałem je później przytaczane przez mądrzejszych od niego. Cóż stąd, że opatrzono to zdanie tyloma mądrymi komentarzami, cóż stąd, że wyjaśniono właściwie wszystko, co zawiera? Kiedy czytam je głośno albo po cichu, otwierając bezszelestnie usta, kiedy myślę o nim raz jeszcze i nie ostatni, ogarnia mnie lęk, przerażenie, a na koniec rozpacz. Bo nie jest to zdanie oczywiste ani jasne, im więcej zaś o tym myśleć, tym więcej niepewności i czarna dziura bez dna staje przed oczami. To samo było, a raczej jest z Weiserem, jego krótkie pojawienie się i odejście przyrównać mogę jedynie do takiego zdania – oczywistego na pozór i łatwego do zrozumienia. Oczywiście nie jest to żadna analogia prosta, Weiser nigdy nie wypowiadał się w naszej obecności na tematy religijne, a cóż dopiero mówić o jego życiu wewnętrznym, do którego nikt, jak się zdaje, nie miał dostępu. Jeśli jednak przyrównać jego życie do takiego zdania, trzeba powtarzać je bez ustanku, w nadziei, że to co niezrozumiałe, za którymś rażeni okaże się w końcu zdumiewająco proste.
Na czym więc skończyłem? Tak, pół godziny później mieliśmy parabellum i nasze ćwiczenia mogły się rozpoczynać. Ale – wbrew naszym intencjom – nie było nam dane tego dnia ani razu otworzyć instrukcji strzeleckiej, ani też ćwiczyć składania się do strzału, czy zgrywania szczerbinki z muszką. Parę minut po piątej, kiedy zamierzaliśmy wyjść w stronę Bukowej Górki, z okna na drugim piętrze wstrzymał nas głos matki Piotra: – A wy chłopcy, dokąd? Wracać do domu, umyć się i przebrać, o szóstej jest nabożeństwo, zapomnieliście? – Nie było rady, trzeba było posłuchać matki Piotra, bo wiadomo, że mówiła jako matka nas wszystkich. Tak, przecież istniało i istnieje coś takiego jak międzynarodówka wszystkich matek pod słońcem, tak samo jak międzynarodówka ojców upijających się w dzień wypłaty. Nie będę szczegółowo mówił o nabożeństwie proboszcza Dudaka. Wszystko na tym świecie wydaje się mieć swój pierwowzór i proboszcz wystąpił tego dnia jako lustrzane odbicie Jego Eminencji biskupa. Kiedy zakończyły się modlitwy i śpiewy i kiedy wybrzmiał już ostatni ton starej fisharmonii zmieszany z ochrypłym falsetem organisty, wychodziliśmy z kościoła, gromadząc się na piaszczystej drodze wybiegającej tu prosto z lasu. Z tłumu podeszła do nas Elka.
– I co – zapytała – jak się bawicie?
Nie wiadomo, co miała na myśli – nasze ćwiczenia z pistoletem, które nie odbyły się ani razu, czy nabożeństwo przed chwilą zakończone.
– A co chciałaś?
– Mam coś dla was – uśmiechnęła się przebiegle.
– Jak masz to dawaj i ulatniaj się, nie mamy czasu – z nonszalancją odpowiedział Piotr.
Elka śmiała się teraz, ukazując rzędy lśniąco białych wiewiórczych zębów.
– Ale z was gamonie! Mam wiadomość!
– Od Weisera? – Skinęła głową. – Bądźcie jutro
0 piątej w dolince za strzelnicą, a to przynieście ze sobą – i zrobiła z palców coś w kształcie pistoletu – jasne?
Wszystko było wtedy jasne, poza tym, co pokaże nam Weiser albo co każe nam robić. Wiedzieliśmy tylko, że pierwszy miesiąc wakacji mamy już za sobą i nikt nie przypuszczał nawet, że dc końca naszej znajomości pozostało już niewiele więcej dni.
Następnego dnia na cmentarzu nie zastaliśmy Żółtoskrzydłego. – Poszedł gdzieś – albo go złapali – ale nie tutaj, bo nie ma żadnych śladów – wymieniliśmy uwagi. – No to do roboty – zakomenderował Szymek i w chwilę później słyszeć można było ściśle fachowe uwagi. Jak stoisz, nie tak. Wyżej ręka. Bez podpórki, mówię bez podpórki! Teraz szczerbinka i muszka, spust, dobrze, jeszcze raz, za długo celujesz, trzeba naciskać od razu, jak się zobaczy cel na linii strzału, o tak, dobrze. Teraz ja! Słońce dawno minęło swój najwyższy punkt, a my bez ustanku powtarzaliśmy te same czynności, do znudzenia przybierając prawidłową postawę, składając się do strzału i naciskając nieruchomy spust zdezelowanej parabelki. Co pewien czas Szymek stawał na szczycie krypty i lustrował teren francuską lornetką, bo przecież wszystko, co, robiliśmy, to była konspiracja i przygotowanie do prawdziwej walki. Dalej ćwiczyliśmy strzał z przyklęku, z biodra i na leżąco, dokładnie tak, jak pouczała przedwojenna instrukcja. – Teraz moglibyśmy rabować bank – oświadczył Piotr – żeby tylko mieć prawdziwy pistolet. – Szymek był innego zdania – partyzanci ani powstańcy nie rabują banków, a ja przypomniałem im film, w którym konspiratorzy opróżniają pancerne kasy z bronią w ręku, zdobywając pieniądze dla organizacji. – Tylko że wtedy była okupacja i wszystko zabierało się Niemcom, a teraz – nie dał za wygraną Szymek – teraz co? – Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. Ostatecznie decydować mógł Weiser i jemu pozostawiliśmy pomysły na przyszłość. Po obiedzie znów przyszliśmy na cmentarz, bo do godziny piątej pozostawało sporo jeszcze czasu. Lecz niedługo ćwiczyliśmy. Nasypem kolejowym w stronę Brętowa szedł M-ski, bez siatki na motyle ani bez pudła na rośliny i trawy. – Gdyby nie brak jego stałych atrybutów, nie poszlibyśmy za nim, ale puste ręce d szybki krok zaintrygowały nas bardzo. M-ski szedł nasypem aż do zerwanego mostu tam, gdzie umarła linia kolejowa krzyżuje się z rębiechowską szosą. Kiedy przeciął asfaltową nawierzchnię, nie wszedł z powrotem na wysoki w tym miejscu nasyp, lecz posuwał się dalej ścieżką biegnącą w połowie jego wysokości. Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie Strzyża przepływa pod kolejowym wałem wąskim tunelem i ruszył w górę potoku, nie oglądając się za siebie. – O – wskazał ręką Szymek – ktoś na niego czeka! – W istocie, jakieś trzysta metrów dalej, na małej polance, wśród gęstwiny leszczyn i olch porastających brzegi potoku M-ski zatrzymał się obok jakiejś postaci. Podeszliśmy bliżej, czołgając się na brzuchach ostatnie dwadzieścia metrów. M-ski siedział już na trawie obok ciemnowłosej kobiety, która wyglądała na gospodynię, oderwaną przed chwilą od gotowania czy prasowania. Ręka nauczyciela wpełzła pod jej fartuch.