Выбрать главу

Herman zeskoczył z taboretu i podniósł łeb, czując w powietrzu podniecający zapach. Dompter dał znak orkiestrze. Na pół tonu muzycy zagrali zejście z areny. Lwy poruszyły się niespokojnie. – Herman! Brutus! Helga! Raz tu! Raz tu! – powtórzył treser. – Raz tu! Raz tu! – Lwy, acz niechętnie, podeszły do tunelu. – Raz, raz – i wolno, jakby były ospałe, wychodziły przez otwór, aż wreszcie pomocnik spuścił za nimi zastawkę.

Teraz dompter został sam na sam z panterą, która przednimi łapami spoczywała na nieruchomym ciele kobiety, bijąc niespokojnie ogonem raz w lewo, raz w prawo. – Sylwia – mówił nieco ciszej – dobra Sylwia, na miejsce Sylwia! – Ale pantera, świadoma swej przewagi, zacharczała ostrzegawczo. Jej oczy śledziły każdy ruch mężczyzny. – Sylwia – zrobił krok do przodu – na miejsce! – Sylwia jednak nie zamierzała rezygnować ze zdobyczy, z jej gardła dobiegł głęboki pomruk i ostrzegawczo podniosła łapę do uderzenia. Palce Weisera bębniły dalej o kolano, a ja po raz pierwszy byłem na niego wściekły i gdyby nie groza sytuacji, wrzeszczałbym na niego i okładał pięściami. Dlaczego się nie poruszył, dlaczego nie zbiegł na dół, dlaczego nie pokazał swoich umiejętności teraz, kiedy na piasku czerwona kałuża stawała się coraz większa, dlaczego siedział spokojnie, jak przy występach woltyżerki albo wygłupach clownów? Chryste – myślałem – zrób coś, żeby się ruszył, popchnij go tylko, resztą zrobi sam, on umie to doskonale, zmuś go tylko, zmuś, ale Weiser siedział nieporuszony z głową jak posąg, z twarzą jak posąg, z nogami jak posąg i tylko palce nienaturalnie długie wybijały wciąż ten sam rytm na trzy czwarte.

Dompter był bezradny. Nie mógł posunąć się do przodu ani do tyłu, stał jak zahipnotyzowany i coraz ciszej przemawiał do Sylwii tymi samymi słowami: – Na miejsce! Dobra Sylwia, na miejsce! – I było to jeszcze straszniejsze niż możliwy skok pantery w jego stronę. Jeden z pomocników wolno, tak aby nie zwracać na siebie uwagi, okrążał klatkę po zewnętrznej stronie bandy z gaśnicą pod pachą, drugi wysunął się zza kulis z wiatrówką przygotowaną do strzału i obaj, coraz bliżej pantery, czaili się do ataku. Nie wiedziałem wówczas, że w gaśnicy jest odurzający płyn, a wiatrówka strzela kapsułami z narkotykiem. Wyglądali jak mali chłopcy idący z drewnianym mieczem i procą na afrykańskiego bawołu – śmiesznie i nieporadnie. Pantera trąciła kobietę, choć nie był to ruch zdecydowany. Mężczyzna z gaśnicą przyklęknął, złożył się jak do strzału i puścił w sam pysk zwierzęcia potężny strumień. Pantera podskoczyła. Ciśnienie odrzuciło jej głowę do tyłu, ale łapy, grube łapy zostały jeszcze przez sekundę na miejscu i pewnie dlatego kiedy porzucała swoją zdobycz, powlokła ją metr, może dwa po piasku, zanim, charkocząc i bijąc łapą niewidzialnego przeciwnika, nie schroniła się przy bandzie. Trafiona kapsułą z wiatrówki podrygiwała jeszcze przez moment w epileptycznym tańcu, zanim, padła na arenę. Dompter był już, przy swojej żonie, chwycił ją na ręce i niósł za kulisy. Trzech pomocników wrzuciło panterę na brezentową, płachtę, którą powlekli następnie do drugiego wyjścia.

I to był koniec przedstawienia. Płakałem. Żal mi było pięknej pani i jej ślicznego kostiumu z cekinami, ale jeszcze bardziej rozżalony byłem na Weisera. Bo jedno wiedziałem – albo nie potrafił wszystkiego, albo nie chciał pomóc. Wyglądało na to, że jednak nie chciał pomóc i to było okropne. Brakowało mu tylko szmaragdowego szkiełka. Nie zbiegł na dół, nie wcisnął się przez wąski otwór i nie stanął oko w oko z czarną panterą. Zaskoczona publiczność nie oszalała ze zgrozy, a następnie z radości, kiedy chłopiec podchodzi na wyciągnięcie ręki do drapieżnika i poskramia go spojrzeniem, silniejszym niż wszystkie pociski i strumienie razem wzięte. Nie, nic takiego nie stało się, bo Weiser uznał, że nie musi robić tego wszystkiego dla żony domptera ubranej w obcisły kostium obszyty cekinami. A dla kogo zrobiłby coś takiego? Może dla Elki – myślałem – a dla któregoś z nas? Gdyby zrobił, co do niego należało, oprócz wyratowania asystentki, miałby z tego ogromne korzyści – sławę, uznanie, a może nawet natychmiastowe przyjęcie do cyrku, a dalej podróże, występy i jeszcze większą sławę, większą nawet, niż nasze miasto i cały kraj. Wiedeń i Paryż, Berlin i. Moskwa – wszystkie miasta u stóp jedenastoletniego pogromcy zwierząt, który nie potrzebuje bicza ani tresury. Wielkie nagłówki w gazetach i jeszcze większe tłumy na widowni. A on odrzucił to wszystko i bębnił palcami w kolano raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz dwa trzy. Dzisiaj wiem, że było inaczej, bo Weiser nigdy przecież nie pragnął zostać cyrkowym artystą. Ktoś, kto lewituje i strzela do kanclerza III Rzeszy, nie może występować w cyrku. Nie. To zdanie jest nielogiczne. Jeśli nie skreślam go, to dlatego, że wszystko w tej historii wydaje się nielogiczne. Niech więc zostanie.

Następnego dnia pojechaliśmy oczywiście pod namiot cyrkowy dowiedzieć się, czy żona domptera żyje. Ciekawiło nas również bardzo, co dzieje się z panterą. Ale usłyszeliśmy tylko tyle, że, kobieta jest w szpitalu, a numer z tresurą dzikich zwierząt będzie odbywał się bez udziału czarnej pantery. Pani z kasy powiedziała, że jeszcze nie wiadomo, co z nią zrobią, może za kilka dni wystąpi znowu, a może cyrk sprzeda ją do ogrodu zoologicznego. Potem przez dwie godziny włóczyliśmy się po Starym Mieście, ale z braku gotówki i jakichkolwiek atrakcji trzeba było wracać do domu. Kiedy mijaliśmy słup ogłoszeniowy na naszej ulicy, zobaczyłem Weisera idącego w naszym kierunku z parcianym workiem pod pachą. Wracał z lasu i na pewno znowu łapał zaskrońce, by przenieść je w okolice cmentarza albo na kamieniołomy. Elki nie było w pobliżu. – Co robimy dzisiaj – zapytał go Szymek – masz jakieś pomysły? – Dzisiaj nie mam czasu – Weiser wyglądał na zaskoczonego. – Przyjdźcie jutro do dolinki za strzelnicą, będzie wybuch. – Zamiast do domu poszliśmy prosto aż do pruskich koszar, ale na murawie ze dwudziestu wojskowych kopało piłkę w tumanach gryzącego kurzu i nie było czego tani szukać. Po południu ruszyliśmy więc na cmentarz przez Bukową Górkę, żeby zajrzeć do krypty i rozegrać może grę wojenną, choć propozycja ta nie wzbudziła w nikim entuzjazmu. Weiser, jak dowiedziałem się teraz od Piotra, kiedy siedziałem w domu z ropiejącą nogą, dwa razy odmówił im pożyczenia zdezelowanej parabelki, a o schmeiserze nie chciał nawet rozmawiać. Uganiać się z patykiem i krzyczeć – ta ta ta tach to już nie było to, gdy chociaż raz trzymało się w ręku prawdziwą broń. Ale z nim nie można było dyskutować, jeśli odmówił, to ostatecznie. Szymek kopał sosnowe szyszki, których na drodze było pełno, a ja mełłem w ustach długą trawę z kitą na końcu. Mieliśmy już za sobą wzniesienie i zza zakrętu opadającej łagodnie drogi widać było skraj cmentarza. Od tej strony wszystkie nagrobki były porozbijane, a zardzewiałe krzyże obrośnięte perzem, trawą i pokrzywami wyglądały jak sterczące maszty zatopionych okrętów. Kiedy mijaliśmy nagrobek Horsta Mellera, idąc dalej w dół, już cmentarzem, gwałtownie zahuczały dzwony.

– Źółtoskrzydły! – krzyknęliśmy prawie równocześnie, a Szymek, najprzytomniejszy, rzucił jak rozkaz: – Do krypty, bo znów będą go ścigać! – To nie był najlepszy pomysł, bo nawet stojąc na krypcie nie można było dostrzec, co dzieje się koło dzwonnicy. Ale biegliśmy, jakby to nas ścigano, a nie wariata, który uciekł od czubków i ukrywał się gdzieś w okolicy. Minęły może trzy minuty, podczas których echo dzwonów odbijało się o ściany lasu i nastała cisza. – Już ktoś tam jest – wyszeptał Piotr – na pewno go gonią! – I rzeczywiście, po chwili pośród trzasku łamanych badyli i szelestu odchylanych gałęzi ujrzeliśmy Żółtoskrzydłego pomykającego w naszym kierunku. Zapamiętał kryptę, gdy jednak zbliżył się na odległość kilku kroków i zobaczył trzy uważnie spoglądające twarze, dał drapaka dalej, w stronę nasypu, gdzie kończył się cmentarz i zaczynała dolina z pierwszymi ogródkami działkowymi. Może nie poznał nas zaabsorbowany ucieczką, a może się przestraszył, w każdym bądź razie zamiast czmychnąć w głąb krypty, gdzie nie odnalazłby go nawet oddział milicji i sanitariuszy, umykał dalej ścigany przez kościelnego kuternogę i jakiegoś mężczyznę, który nie był proboszczem i którego nigdy do tej pory nie widzieliśmy. Fontanny piasku tryskały spod stóp Żółtoskrzydłego. Trawa pochylała przed nim swoje źdźbła, a krzaki rozchylały się same, żeby ułatwić mu ucieczkę.

Jednego tylko nie przewidział, nie wiedział albo po prostu o tym zapomniał, że dolinka nie jest już tą samą dolinką, gdzie rosły wysokie do kolan trawy, kępy dzikich ostów, żarnowca, gdzie w słoneczne dni cicho przemykały zaskrońce, a kuropatwy śmigały spod nóg jak skrzydlate pociski, Przewrócił się na pierwszym drucie kolczastym, wstał, rozerwał go rękami i umykał dalej, ale faceci z motykami, grabiami, szpadlami, faceci z deseczkami i pędzlami w dłoniach już zobaczyli go, jak biegnie oglądając się za siebie, już wyczuli psimi nosami radosną muzykę swoich serc i namiętności i już ruszali, żeby zagrodzić mu przejście i schwytać go w sieć z plugawą satysfakcją w oku. Pobiegliśmy śladem kościelnego i mężczyzny, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Źółtoskrzydły ujrzał nadbiegające postacie, zatrzymał się na chwilę i ruszył z powrotem, prosto na kościelnego. Towarzyszący mu mężczyzna, trzeba przyznać – bardzo fachowo, wyciągnął przed siebie nogę w odpowiednim momencie i Żółtoskrzydły runął jak długi prosto pod stopy kościelnego. Gdyby zerwał się wtedy od razu i pognał w naszym kierunku – byłby uratowany, ale stało się inaczej. Podnosił się powoli. Mężczyzna zdążył wskoczyć mu na kark i przez chwilę szamotali się jak wściekłe psy, aż Żółtoskrzydłemu udało się odskoczyć. Znów biegł i po raz drugi w złym kierunku – działkowcy zdążyli utworzyć szeroki półksiężyc i zaciskali teraz kleszcze obławy.

I wtedy zobaczyliśmy Żółtoskrzydłego w zupełnie nowej postaci. Nie uciekał już, stanął pośrodku opasającego koliska, głowę pochylił lekko do przodu niczym zapaśnik i czekał na tamtych nieruchomo. Zatrzymali się, niepewni, co robić dalej.

– Niech ktoś leci do telefonu na plebanię – krzyknął kościelny – trzeba zadzwonić po milicję albo do szpitala!

Grubas, ten sam, który zaczepił mnie i Weisera, gdy nieśliśmy zaskrońce, odłożył motykę i ruszył w stronę cmentarza. W tej samej chwili dwaj odważniejsi działkowcy zbliżyli się do Żółtosikrzydłego.

– Spokojnie – przemawiał pierwszy – nic ci nie będzie.

– Tak, tak – potwierdził drugi – nic ci nie będzie, jak dasz się zaprowadzić!

Ale Żółtoskrzydły miał na ten temat odmienne zdanie. Rzucił się na nich błyskawicznym skokiem, jednemu z nich wytrącił kij, a drugiego powalił ciosem łokcia w brzuch. Obaj wycofali się spiesznie, a Żółtoskrzydły stał teraz jak samuraj pośród otaczających go wrogów i z uniesionym kijem trzymanym oburącz wyglądał wzniosie i wspaniale.