– To niebezpieczny wariat – powiedział któryś z mężczyzn – poczekajmy, aż przyjedzie milicja.
– Mało nas – oburzył się ktoś inny – na jednego czubka?
Wówczas ujrzeliśmy najpiękniejszą część widowiska, bo wszystko to było przecież jak widowisko – ci dorośli mężczyźni w wieku naszych ojców z motykami i grabiami, a pośrodku Żółtoskrzydły niczym bohater legendy czy opowieści. Mężczyźni podchodzili coraz bliżej, a Żółtoskrzydły stanął w rozkroku.
– On musiał być kiedyś szermierzem – stwierdził Szymek podnosząc głowę – o, popatrzcie!
Tak, Żółtoskrzydły umiał nie tylko grozić spaleniem Ziemi i obywateli jej, w walce na kije był od nich o kilka klas lepszy. Podskakiwał, obracał się we wszystkie strony, błyskawicznie parował ciosy i zadawał własne, zawsze celne. Trzask łamanych trzonków i okrzyki napastników mieszały się ze sobą, w pewnej chwili wyglądało na to, że już go mają, że już go nakryli swoimi narzędziami do uprawy roli, ale było to tylko złudzenie. Wycofywali się z podbitymi oczami, potłuczeni i obszarpani, Żółtoskrzydły zaś stał pośrodku i tryumfował. Działkowcy zacisnęli koło i naradzali się przez chwilę. Potem ruszyli znów, jeszcze szybciej i było jak za poprzednim razem, nie dostali go i wyszli ze starcia poturbowani i obtłuczeni.
Nagle w stronę zwycięzcy poszybował kamień. Potem drugi. Potem trzeci. Żółtoskrzydły uchylał się zwinnie, a niektóre pociski zbijał kijem, ale było ich coraz więcej i padały coraz szybciej ze wszystkich stron. Najpierw oberwał w szyję. Drugie trafienie było bolesne – dostał w przegub dłoni i na chwilę musiał trzymać kij tylko w jednej ręce. A potem rąbnęli go w głowę, jeszcze raz w szyję i jeszcze raz w głowę, a dalej trudno już było dojrzeć, bo kamienie padały jak grad i tamci przybliżali się coraz bardziej, aż wreszcie doszli go, choć bronił się jeszcze i teraz widać było tylko podnoszące się i opadające kije i twarze wykrzywione z wyszczerzonymi zębami. Ile mogło upłynąć czasu, zanim od strony rębiechowskiej szosy zawyła syrena? Pamiętam tylko, że przez cały ten długi jak wieczność czas kije, trzonki od łopat i motyk wznosiły się i opadały, pamiętam też, że kiedy tylko karetka pogotowia ze szpitalnym krzyżem na drzwiczkach zabuksowała w piasku kolejowego nasypu, po którym nie jeździł żaden pociąg, że kiedy wyskakiwali z niej sanitariusze w białych kitlach, ja biegłem już na cmentarz ścigany okrzykami Szymka i Piotra, biegłem do drewnianej dzwonnicy, odwiązywałem sznur zatknięty za poczerniałą belkę ręką kościelnego i ciągnąłem go z całych sił w nogach i dłoniach, ciągnąłem podskakując i znów stając na ziemi, ciągnąłem jak szalony, bo właśnie wtedy poczułem się po raz pierwszy w życiu szalony, ciągnąłem go i płakałem, płakałem i ciągnąłem i znowu płakałem, aż dopadli mnie Szymek i Piotr i siłą oderwali od tego sznura, bo już prawie do niego przyrosłem, oderwali mnie i powlekli do lasu na Bukowej Górce. Pamiętam też, że nić odezwałem się do nich ani słowem i pojechałem sam na plażę w Jelitkowie. Siedziałem tam do zmroku nad brudną i cuchnącą wodą zatoki. Po plaży snuli się pojedynczo bezrobotni rybacy i długimi tykami sprawdzali stan rybnej zupy przy brzegu. Latarnia w Brzeźnie obracała się już dookoła, a statki na redzie zapalały światła pozycyjne. Daleko od strony Sopotu ktoś rozpalił na piasku ognisko. Nawet gdyby podszedł do mnie Weiser, nawet gdyby on sam poprosił mnie o cokolwiek, byłbym niemową.
Szymek wyszedł z gabinetu dyrektora. Mrugnął okiem. Znaczyło to – w porządku, mówiłem, jak ustaliliśmy. Usłyszałem swoje nazwisko. Zobaczyłem, że mężczyzna w mundurze ma zapięte wszystkie guziki, a dyrektor poprawił krawat, który teraz nie przypominał już kokardy jakobińskiej ani wyżętej szmaty, ani szalika z okładem na gardło, tylko zwyczajny krawat, kupiony w Domu Towarowym w centrum Wrzeszcza.
– No jak – zapytał M-ski – przypomnieliśmy sobie co nieco, czy wolimy rozmawiać z panem prokuratorem w areszcie? – zakończył głośno.
– Tak, proszę pana.
– No, mów – mundurowy zrobił dłonią gest rezygnacji -mów, co wiesz.
– Wszystko mam od początku opowiadać?
– Nie – wtrącił dyrektor – masz powiedzieć, jak było z tą sukienką Wiśniewskiej.
– Ale to nie była sukienka, proszę pana, to był tylko kawałek.
– Dobrze, kawałek, no więc gdzieście go znaleźli po wybuchu?
– Tam proszę pana jest taki stary dąb, tam żeśmy go znaleźli.
Mundurowy przysunął mi mapę.
– Gdzie?
– O tutaj, tutaj jest ten dąb i tutaj – pokazałem palcem – leżał ten kawałek.
– Kto znalazł? – M-ski zapytał szybko. Zrobiłem pauzę, jakbym musiał sobie przypomnieć ten szczegół.
– Szymek, proszę pana.
– No dobrze – twarz M-skiego nie zdradzała niczego, choć wiedziałem, jak bardzo musi być zadowolony – a gdzie spaliliście ten kawałek?
– Na kamieniołomach, proszę pana. Mundurowy zniecierpliwił się ostatnim wyjaśnieniem.
– Tu w okolicy nie ma żadnych kamieniołomów, co ty pleciesz?
– Dobrze – dyrektor nie pozwolił mi na dalsze wyjaśnienie tej kwestii. – To jest polana z głazami narzutowymi – zwrócił się do mundurowego – wszyscy z okolicy tak ją nazywają.
– A kiedy to było? – badał dalej M-ski.
– Tego samego dnia wieczorem, proszę pana.
– To ty niosłeś ten strzęp sukienki, tak?
– Ja, a skąd pan wie?
M-ski uśmiechnął się tryumfująco.
– Widzisz, przed nami niewiele da się ukryć. Która, to była godzina?
– Nie pamiętam dokładnie, proszę pana, gdzieś po siódmej chyba było, raczej przed ósmą.
– Tak. A co zrobiliście potem?
– Już nic, potem poszliśmy do domu.
– A dlaczego nie powiedzieliście o tym rodzicom?
– Bo to było straszne, proszę pana, że oni wylecieli w powietrze, to było tak straszne, że nie wiem nawet, czy na spowiedzi mógłbym o tym opowiedzieć – wyrzuciłem jednym tchem.
M-ski uśmiechnął się po raz drugi.
– No proszę, a jednak powiedziałeś i to nie księdzu, tylko nam!
– Jesteście tutejsi? – spytał niespodziewanie mundurowy.
– Nie rozumiem – odpowiedziałem, bo rzeczywiście, o co mu mogło chodzić w tym pytaniu?
– Pytam, czy twoi rodzice są stąd.
– Tak, proszę pana, stąd, ojciec urodził się w Gdańsku i matka też.
– No dobrze – M-ski kończył przesłuchanie – a jakiejś rzeczy Weisera, czegoś po nim nie znaleźliście?
– Nie, proszę pana, zresztą wybuch był tak silny, że nawet niczego nie szukaliśmy, bo ten kawałek sukienki, to był czysty przypadek!
– Możesz już iść i zawołaj drugiego kolegę – uciął dyrektor. – No, na co czekasz?
Po raz pierwszy od rozpoczęcia śledztwa poczułem się pewniejszy.
– Piotr, teraz ty – zawołałem go z otwartych drzwi i kiedy mijał mnie, dałem oko, takie samo jak Szymek, że wszystko na razie idzie ustaloną trasą, tak jak tamci chcieli od początku. Siadłem na składanym krześle i pokiwałem do Szymka głową, zrozumiał natychmiast. Woźny ziewał nieubłaganie, ukazując rząd czarnych, zepsutych zębów, a ja przypomniałem sobie, co wydarzyło się dalej.
Rano następnego dnia w sklepie Cyrsona usłyszałem taką rozmowę naszych sąsiadek:
– Słyszała pani? Złapali tego wariata, co po Brętowie biegał i ludzi straszył.
– Też coś, to nie był wariat, ale zboczeniec moja droga.
– Jezus Maria, zboczeniec mówi pani?
– A tak, zboczeniec, jaki normalny wariat biega po cmentarzu i dzwoni? Jaki wariat zakłada sobie hełm na głowę i lezie przez ulice? Normalny wariat, proszę pani, robi za Napoliona albo za Mickiewicza.
– A bo to wiadomo – wtrąciła się teraz nowa rozmówczyni – moja szwagierka mówi, bo ona tam mieszka, że to nie był wcale wariat, tylko natchniony, święty jakby człowiek, raz stał podobno na dachu i mówił takie rzeczy jak z Pisma Świętego!
– Jak to, z Pisma Świętego?
– No niby niedokładnie, ale jakby z Pisma, cały czas o Bogu i karze za grzechy!
– Też coś, nie, to jednak wariat, od tego jest ksiądz, żeby o Bogu mówić, na dachu mówi pani?
– Na dachu i nawet milicja przyjechała, ale wtedy im uciekł.
Przyszła moja kolej na kupowanie i nie słuchałem dalej, co mówią sąsiadki, a gdy wybiegłem ze sklepu, spotkałem Szymka.
– Przeszło ci już? – zapytał bez gniewu.
– No to przeczytaj sobie – podsunął mi pod nos gazetę, z którą wracał do_ domu. – Tu – pokazał palcem nagłówek.
„Obywatelska postawa" głosiły czcionki.
– A o co chodzi?
– Nie pytaj, tylko patrz – zniecierpliwił się wyraźnie.
Notka mówiła o schwytaniu niebezpiecznego szaleńca, którego ujęto dzięki pomocy szczęśliwych właścicieli Państwowych Ogródków Działkowych imienia Róży Luksemburg. Podpisana inicjałami kz nie zrobiła na mnie większego wrażenia.
– No i co – zapytałem, – co z tego?
____________________Nic, tylko, że o nim napisali, a o nas nie.
– A chciałbyś, żeby o nas?
– Przy tym to nie, lepiej żeby nikt nie wiedział, żeśmy mu pomagali.
– Tak – odpowiedziałem – lepiej żeby nie wiedzieli.
Przeszliśmy przez kocie łby na drugą stronę ulicy. Z masarni za sklepem Cyrsona unosił się nieprzyjemny, słodka wy zapach flaków. Przy bramie spotkaliśmy Weisera i Elkę, którzy wychodzili właśnie z domu.
– Przyjdźcie trochę wcześniej, bo robimy dziś piknik – powiedziała wesoło.
– Tam, gdzie zawsze?
– Tam, gdzie zawsze – i już goniła za Weiserem.
– Zaraz – zatrzymał ją Szymek – jak piknik, to trzeba mieć jakieś jedzenie, tak?
– Dobra – zawołała Elka i pokazała na koszyk trzymany w prawej ręce – ja wszystko mam, możecie nic nie przynosić.
Szli pod górę, w stronę lasu.
– Wybuchowy piknik – Szymon śmiał się z własnego pomysłu – niezłe, co?
Ale piknik nie był wcale wybuchowy. Kiedy zeszliśmy w dolinkę, Elka i Weiser siedzieli pod dębem nad rozłożonym obrusem
– Skąd to wykombinowałaś – spytał Piotr – od proboszcza Dudaka?
– Nie poplam tylko – spojrzała na nas – nie widzisz, jaki biały?
Wszystko było przygotowane z dużym szykiem, trzeba przyznać, że Elka znała się na rzeczy – obok pokrojonych w plastry pomidorów leżały ogórki, pomiędzy nimi stała samiczka, masło w porcelanowym kubeczku i żółty ser, też pokrojony w plasterki. Usiedliśmy po turecku. Szymek wyjął z siatki pięć butelek oranżady, którą kupiliśmy wspólnie, żeby nie przychodzić z pustymi rękami.