– Czy to prawda, że jedziesz na dwa lata do Afganistanu? – spytała brunetka.
– Prawda.
– Dlaczego?
– Chyba dlatego, że wierzę w wolność. A poza tym nie po to studiowałem, żeby teraz zakładać bajpasy otłuszczonym bogaczom. – Kłamstwa automatycznie spływały z jego ust.
– Ale po co aż na dwa lata? Ludzie jadą tam zwykle na trzy do sześciu miesięcy, góra na rok. Dwa lata to jak cała wieczność.
– Czyżby? – Jean-Pierre uśmiechnął się z przymusem. – Widzisz, w krótszym okresie trudno dokonać czegoś naprawdę znaczącego. Wysyłanie tam lekarzy na krótkie turnusy jest działaniem wysoce nieefektywnym. Rebeliantom potrzeba swego rodzaju stałej opieki medycznej, szpitali nie zmieniających z roku na rok swojej siedziby i przynajmniej częściowo obsadzonych przez stały personel. Na razie wygląda to tak, że połowa tych ludzi nie wie, dokąd zwozić chorych i rannych. Poza tym nie przestrzegają zaleceń lekarzy, ponieważ nie mają kiedy poznać ich na tyle, by zacząć im ufać, no i nikt nie ma czasu na prowadzenie oświaty zdrowotnej. A opłacenie przejazdu ochotników do kraju przeznaczenia i z powrotem czyni ich „bezpłatne” usługi dosyć kosztownymi. – Jean-Pierre włożył w tę przemowę tyle wysiłku, że sam niemal sobie uwierzył i zapomniał na chwilę o prawdziwym motywie swojego wyjazdu do Afganistanu i o rzeczywistej przyczynie, zmuszającej go do pozostania tam przez dwa lata.
– Kto zamierza świadczyć bezpłatnie swoje usługi? – rozległ się czyjś głos za jego plecami.
Odwrócił się i zobaczył drugą parę z tacami zastawionymi jedzeniem: Valerię, która tak jak on była internistką, oraz jej przyjaciela, radiologa. Przysiedli się do Jean-Pierre’a i brunetki.
– Jean-Pierre jedzie do Afganistanu, żeby leczyć partyzantów – odpowiedziała na pytanie Valerii brunetka.
– Naprawdę? – Valeria była zaskoczona. – Słyszałam, że dostałeś cudowną propozycję pracy w Houston.
– Odrzuciłem ją.
– Ale dlaczego? – Valeria była poruszona.
– Doszedłem do wniosku, że ważniejsze jest ratowanie życia bojowników o wolność, natomiast paru teksańskich milionerów więcej czy mniej nie robi wielkiej różnicy.
Radiolog nie był zafascynowany Jean-Pierre’em w takim stopniu jak jego przyjaciółka.
– Źle na tym nie wyjdziesz – mruknął przełknąwszy porcję ziemniaków. – Żadnych kłopotów z załapaniem się po powrocie na ten sam etat – nie będziesz przecież zwykłym lekarzem, lecz lekarzem bohaterem.
– Tak uważasz? – spytał chłodno Jean-Pierre. Nie był zachwycony obrotem, jaki przybierała dyskusja.
– W zeszłym roku wyjechało do Afganistanu dwóch ludzi z tego szpitala – ciągnął radiolog. – Po powrocie dostali wspaniałe angaże. Jean-Pierre uśmiechnął się wyrozumiale.
– Dobrze wiedzieć, że jeśli uda mi się przeżyć, nie zostanę na bruku.
– Spodziewam się! – oburzyła się brunetka. – Po takim poświęceniu!
– A co na to twoi rodzice? – zainteresowała się Valeria.
– Matka aprobuje moją decyzję – powiedział Jean-Pierre. Oczywiście, że aprobowała: sama przecież kochała bohatera. Jean-Pierre potrafił sobie wyobrazić, co powiedziałby jego ojciec o młodym lekarzu idealiście, który ma zamiar pracować dla afgańskich partyzantów. Socjalizm nie oznacza wcale, że każdy może robić, co mu się żywnie podoba – powiedziałby ochrypłym, podnieconym głosem, a jego twarz zaczerwieniłaby się z lekka. Kim według ciebie są ci rebelianci? Są bandytami żerującymi na przestrzegających prawa wieśniakach. Socjalizmowi trzeba utorować drogę likwidując feudalne struktury. Tu walnąłby ogromną pięścią w stół. Żeby zrobić suflet, trzeba najpierw rozbić jajka – żeby wprowadzić socjalizm, trzeba przedtem rozbić parę głów! Nie denerwuj się, tato, ja to wszystko wiem.
– Ojciec nie żyje – dodał Jean-Pierre. – Ale sam był bojownikiem o wolność. Podczas wojny działał w ruchu oporu.
– Co tam robił? – spytał sceptyczny radiolog, ale Jean-Pierre nie zdążył mu już odpowiedzieć, bo w tym momencie ujrzał idącego przez kantynę i pocącego się w swym odświętnym garniturze Raoula Clermonta, wydawcę pisma „La
Revolte”. Co, u diabła, robi ten tłusty dziennikarz w szpitalnej stołówce?
– Muszę zamienić z tobą słówko – oznajmił bez wstępów Raoul. Nie mógł złapać tchu.
Jean-Pierre wskazał mu krzesło.
– Raoul…
– To pilne – przerwał mu Raoul i wyszło to tak, jakby nie życzył sobie, aby pozostali usłyszeli jego nazwisko.
– A może zjesz z nami lunch? Potem spokojnie sobie porozmawiamy.
– Żałuję, ale nie mogę.
Jean-Pierre usłyszał w głosie grubasa nutkę paniki. Popatrzył w jego oczy i dostrzegł w nich błaganie, by przestał się wygłupiać. Zdziwiony podniósł się od stolika.
– No dobrze – powiedział. Żeby zatuszować jakoś nagłość incydentu, rzucił żartobliwie do pozostałych: – Nie zjadać mojego lunchu, zaraz wracam. – Wziął Raoula pod ramię i wyszli razem z kantyny.
Jean-Pierre zamierzał rozpocząć rozmowę zaraz za drzwiami, ale Raoul szedł dalej korytarzem.
– Przysyła mnie Monsieur Leblond – wyjaśnił po drodze.
– Właśnie się domyślałem, że to on za tym stoi – powiedział Jean-Pierre. Miesiąc temu Raoul poznał go z Leblondem, a ten zaproponował mu wyjazd do Afganistanu, oficjalnie celem udzielenia pomocy rebeliantom, jak to czyniło wielu młodych francuskich lekarzy, ale w rzeczywistości po to, by podjąć działalność szpiegowską na rzecz Rosjan. Jean-Pierre poczuł się dumny, doceniony, a nade wszystko wzruszony, że oto nadarza się okazja uczynienia dla sprawy czegoś naprawdę spektakularnego. Obawiał się tylko, że jako komunista nie przejdzie przez sito kwalifikacyjne organizacji wysyłających lekarzy do Afganistanu. Nie wiedzieli, że jest członkiem partii, a sam im tego z pewnością nie powie – ale nie krył przecież, że sympatyzuje z komunistami. Z drugiej strony, wielu francuskich komunistów potępiało inwazję na Afganistan. Teoretycznie istniała jednak możliwość, że jakaś przewrażliwiona komisja kwalifikacyjna zasugeruje, iż Jean-Pierre może być równie szczęśliwy pracując dla jakiejś innej grupy bojowników o wolność – wysyłali też ludzi do pomocy partyzantom gdzie indziej, na przykład w Salwadorze. Jego obawy okazały się płonne: został zakwalifikowany natychmiast przez Médicins pour la Liberté. Podzielił się dobrą nowiną z Raoulem, a ten powiedział, że umówi go na drugie spotkanie z Leblondem. Może o to właśnie chodziło.
– Co tak panikujesz? – spytał Raoula.
– On chce się z tobą natychmiast widzieć.
– Teraz? – spytał z irytacją Jean-Pierre. – Jestem na dyżurze. Mam pacjentów…
– Ktoś inny może się nimi zająć.
– Ale skąd ten pośpiech? Wyjeżdżam dopiero za dwa miesiące.
– Nie chodzi o Afganistan.
– A o co?
– Nie wiem.
No to co cię tak przeraziło, pomyślał Jean-Pierre.
– I niczego się nie domyślasz? – spytał głośno.
– Wiem, że aresztowano Rahmiego Coskuna.
– Tego tureckiego studenta?
– Tak.
– Za co?
– Nie wiem.
– A co to ma wspólnego ze mną? Ledwie go znam.
– Monsieur Leblond wszystko ci wyjaśni. Jean-Pierre rozłożył ręce.
– Nie mogę ot tak sobie stąd wyjść.
– A co by było, gdybyś nagle źle się poczuł? – spytał Raoul.
– Zgłosiłbym to przełożonej pielęgniarek, a ona wezwałaby telefonicznie kogoś na zastępstwo. Ale…
– No to dzwoń do niej. – Doszli do głównego holu szpitala, gdzie na ścianie wisiał rząd aparatów telefonicznych łączności wewnętrznej.