Выбрать главу

Górny pokład zajęty był przez tańczące pary. Orkiestra grała bardzo modnego ostatnio fokstrota. Kobiety, ubrane w wydekoltowane suknie, ozdobione nierzadko opuszczonymi na biodra pasami tkaniny, wspierały się na męskich ramionach i szybko poruszały się w tańcu. Starsze damy lornetowały, starsi panowie palili, grali w skata lub czynili i jedno, i drugie, przy błyszczącym barze tłoczyli się młodsi i wlewali w swe niezgłębione gardła zawartość kieliszków, z których jedne – jak zauważył w myślach Mock – miały toporny wdzięk ściętego graniastosłupa, inne wątpliwą dystynkcję stożka. Wypełniały je różnokolorowe płyny. Mock zamówił koniak i nie pijąc go, spoglądał na przesuwające się żelazne przęsła mostu Poznańskiego. Na ich tle dostrzegł tego, dla którego tu przyszedł – szefa portu, Juliusa Wohsedta. Pod jego zagrzybionym, o czym był przekonany Mock, ramieniem chowała się małżonka i matka chrzestna statku – niewysoka i nadzwyczaj korpulentna pani Eleonorę Wohsedt. Jej mąż był czerwony od alkoholu i zapięty na ostatni guzik. Nosił się bardzo sztywno, choć na głowie nie miał cylindra. Mock parsknął śmiechem na widok jego rzadkich włosów, z których pomada uczyniła misterny lok. Przechylił lampkę koniaku, wznosząc w myślach toast za dobrane małżeństwa.

Dyrektor portu rzecznego poczuł z tyłu, na ułożonym w trzy fałdy karku, czyjś zaprawiony alkoholem oddech. Obejrzał się, by obdarzyć szerokim i szczerym uśmiechem jednego ze swoich, jak sądził, gości, i ujrzał nieznanego sobie bruneta. Mężczyzna był średniego wzrostu, miał lekką nadwagę i gęste falujące włosy. Zaciskał szczękę, a w sękatych palcach trzymał wizytówkę: „Asystent kryminalny Eberhard Mock, Prezydium Policji, Oddział Obyczajowy III b”. Wohsedt spojrzał na żonę, a Eleonorę, rejestrując pod powiekami napis „oddział obyczajowy”, oddaliła się z uprzejmym uśmiechem.

– Od was był… – odezwał się Wohsedt, czytając notkę na wizytówce – ktoś dziś u mnie. Pan też w sprawie tych zamordowanych marynarzy?

– Tak, prowadzę to śledztwo. – Mock oparł dłonie na wypolerowanej barierce. – Muszę ustalić nazwiska ofiar. – Wyjął z kieszeni marynarki dużą kopertę i podał ją Wohsedtowi. – Niech pan jeszcze raz się im przyjrzy.

Wohsedt przerzucał zdjęcia niedbale. Kiedy wsuwał je z powrotem do koperty, coś przykuło jego uwagę. Znów wyjął fotografie, kontemplował każdy szczegół, przewracał je do góry nogami, nawet szukał czegoś na ich odwrocie. Po chwili westchnął i oddał je Mockowi.

– Nie znam ich – powiedział i otarł chustką spoconą głowę. – Naprawdę ich nie znam.

– Pan ich nie zna, panie dyrektorze – Mock mówił cicho i wyraźnie – ale może pańscy podwładni, kierownicy, majstrzy, pańscy dozorcy ich znają. Może wiedzą coś pośrednicy kompletujący załogę do rejsów śródlądowych?

– Mam ich wszystkich o to pytać? – Wohsedt uśmiechnął się do jakiejś leciwej damy i podniósł głos. – Może chce pan, bym przerwał negocjacje ze strajkującymi robotnikami, przestał naprawiać statki i wchodził rano do biura z pytaniem na ustach: „Czy coś już wiadomo o czterech zabitych marynarzach?” Czy właśnie tak mam postępować?

– Tak – powiedział Mock jeszcze ciszej.

– Dobrze. – Wohsedt po raz kolejny zalśnił akrylem swoich zębów. – Będę tak robił. Kiedy mam panu złożyć raport?

– Najdalej za tydzień, panie dyrektorze. – Mock schował zdjęcia do koperty opatrzonej wykaligrafowanym przez siebie napisem: „gruźlica skóry po ugryzieniu przez gruźlika”.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina siódma wieczorem

Statek pasażersko-wycieczkowy „Wodan”, pokonawszy bezpiecznie śluzy Mieszczańską i Piaskową, przybijał do małej przystani naprzeciwko Wyspy Piaskowej, u stóp Wzgórza Holteia. Pokład opuszczało kilku pasażerów, wśród nich Eberhard Mock. Wspinając się na spadzisty brzeg Odry, wysiadający pozostawiali za sobą roztańczony i rozjaśniony pokład, na którym dudniły trzewiki i stukały wysokie obcasy pantofli. Mockowi dokuczały dotkliwe pragnienie i chaos myśli. Jego gardło domagało się krystalicznych płynów, jego umysł – czystego powiewu, który by rozwiał mgłę i smugi spowijające przyczynowo-skutkowe związki. Wszystko to Mock znalazł w ogródku restauracji „Na Przystani dla Parowców” przy moście Piaskowym. Podziwiając nowoczesną bryłę hali targowej, delektował się stopką zmrożonej wódki, która wysubtelniała smak śledzi Bismarck o srebrzystej skórce pociętej czarną kratką. Rozkroił widelcem gorący ziemniak i zahartował jego połówkę w śmietanie oblepiającej śledzie. Widelec przebił cząstkę ziemniaka, następnie przeszył z chrzęstem plasterek cebuli, by w końcu wbić się w ćwiartkę jabłka. Wszystkie te specjały Mock z rozkoszą wsunął do ust, a po chwili gryzącą wódką pomógł czynnościom trawiennym organizmu. Następnie wessał gęstą warstwę kulmbachera, rozparł się wygodnie i szeroko rozsunął nogi. Na policzkach i karku czuł nitki babiego lata. Z wielką gościnnością przyjął nadchodzącą senność. Do jego stolika podszedł wysoki przystojny mężczyzna. Niepytany usiadł naprzeciwko. Przykrył uszy rozcapierzonymi palcami, spomiędzy których zaczęła wypływać żółto-czerwona ciecz, uszy krwawiły, oczy wypływały na marynarski kołnierz. Mock wstał gwałtownie i potrącił kelnera, zmierzającego z szarlotką i kieliszkami brązowego likieru ku dwóm dystyngowanym paniom. Ten przerzucił tacę z dłoni do dłoni, roniąc kilka kropel napitku, które spłynęły po smukłej nóżce kieliszka.

Mock przeprosił kelnera i obie damy, uchylając melonika, po czym odwrócił się, chcąc się policzyć z upiorem, który zburzył mu sen. Zamiast niego po stoliku skakał wróbel i wydziobywał z talerza resztki ziemniaka. Mock nie odpędzał go. Skręcił papierosa z jasnego tytoniu Georgia i zapalił, słuchając kurantów bijących z kościoła gimnazjalnego. Po chwili spłoszony ptak, bijący skrzydłami w jego piersi, uspokoił się. Myśli Mocka stały się jasne, a łańcuchy sylogizmów czytelne. Morderca popełnia spektakularny mord, aby mnie zmusić do przyznania się do jakiegoś błędu z przeszłości. Trzeba tu się zatrzymać nad dwiema kwestiami – tłumaczył wróblowi skaczącemu po sztywnym od krochmalu obrusie. – Pierwsza to niezwykłość zbrodni, druga – mój błąd z przeszłości. Niezwykłość zbrodni mogłaby zostać przeoczona, gdyby zwłoki znaleziono później, w stanie rozkładu, na przykład po kilku miesiącach. Wtedy byłaby ona czytelna tylko dla doktora Lasariusa i jego ludzi, którzy doszukaliby się wykłutych oczu i złamanych kości w trupiej galarecie. Dlaczego zatem morderca zdaje się na przypadek? Ależ, jaki tu przypadek?! Przez jaz opatowicki przechodzi dziennie wiele ludzi na Wyspę Opatowicką, a potem dalej, na Księże Małe. Ciała z pewnością zostałyby odkryte, a wieść o czterech zabitych młodzieńcach obiegłaby najpierw całą dzielnicę, a potem miasto. Druga kwestia to mój błąd z przeszłości. Jeśli przyjąć, że ofiary mają podkreślać ogrom tego błędu, mają mnie oskarżać swoim absurdem, to żaden ich atrybut nie ma ze mną nic wspólnego. Zbrodnia ta jest bombastyczną formą bez śladu treści.