Usłyszałby ten dźwięk z całą pewnością, gdyby nie hałasy i fortepianowa kakofonia dochodzące z salonu, sąsiadującego z gabinetem. Otworzył gwałtownie drzwi do salonu i jego oczom ukazał się osobliwy widok. Przy fortepianie siedzieli jacyś dwaj młodzieńcy i walili na cztery ręce w delikatne klawisze, na których jego zmarła kilka lat temu żona malowała krystaliczne pejzaże „Wariacji Goldbergowskich” i wykonywała precyzyjne cięcia ze zbioru „Das wohltemperierte Klauier”. Przy fortepianie skakała objęta wpół przez jakiegoś draba córka doktora Rühtgarda, dziewiętnastoletnia Christel. I ona, i jej partner stroili głupie miny, z których wynikało, że barbarzyńskie akordy sprawiają im niewysłowioną przyjemność.
Rühtgard pociągnął nosem i poczuł woń potu, której nienawidził na równi z wszami dręczącymi go jeszcze przed rokiem na froncie wschodnim i z krętkami bladymi, które siały spustoszenie w ciałach jego pacjentów. Woń potu była mocno wyczuwalna i jej źródło szybko zlokalizował – ciemne plamy pod pachami jednego z grajków. Ci szybko zauważyli doktora i wstali, kłaniając się uprzejmie. Tancerz przerwał swe podrygi, skinął głową i strzelił z obcasów. Christel stała jeszcze uśmiechnięta i zaróżowiona od ruchu, który jedynie ślepiec mógłby nazwać tańcem. Doktor Rühtgard nie był ani ślepy, ani pozbawiony zmysłu powonienia. Toteż jego reakcja była gwałtowna.
– Co to za tańce Hotentotów? – krzyknął. – Co to za ryki dzikich zwierząt? Żegnam panów! Ale już!
– Papo, przepraszamy. – Christel była przestraszona jego gwałtowną reakcją. – Po prostu trochę się wygłupialiśmy…
– Milcz, proszę. – Doktor nie mógł oddychać. – I udaj się do swojego pokoju. A panów żegnam! Czy mam dwa razy powtarzać?
Młodzieńcy ulotnili się szybko w odróżnieniu od woni, którą wydzielali. Rühtgard otworzył okno i z ulgą zaczerpnął świeżego powietrza przesyconego zapachem późnego lata. Usiadł w fotelu i spojrzał na Christel. Była zupełnie niepodobna do jego żony. Córka nie miała tego ciepła, miękkości i kruchości, które tak kochał. Christel była buntownicza, wysportowana, kanciasta, silna i niezależna. Prawdopodobnie już zdeflorowana, pomyślał z bólem, wyobrażając ją sobie pod samcem o ostrym zapachu.
– Christel – powiedział najłagodniej, jak mógł – salon to nie cyrk. Jak mogłaś pozwolić tym śmierdzącym Hererom na niszczenie fortepianu, na którym grała twoja matka?
– A co by papa powiedział – prychnęła – gdyby jeden z tych dzikusów został papy zięciem?
Nie czekając na odpowiedź, wyszła do swojego pokoju, a Rühtgard zasępił się i zapalił cygaro. Rozejrzał się po salonie, by znaleźć ukojenie w pięknie swojego mieszkania, które z pełnym umeblowaniem wynajmował od roku za sporą sumę tysiąca marek miesięcznie. Pięć pokoi i dwie łazienki. Księgi sprzed stu lat. Obrazy z osiemnastego wieku. Tureckie dywany i arabskie kobierce. A wśród tych dzieł sztuki jego wysportowana, mleczna córka z tępym bykiem, który jedyne, co potrafi, to zwalić się pomiędzy jej rozłożone nogi. Rühtgard palił cygaro i przechadzał się po mieszkaniu. Musiał z kimś porozmawiać. Przypomniał sobie, że oprócz córki, służącej i niego samego ktoś jeszcze jest w drugiej łazience. Ktoś, do kogo ma pełne zaufanie. Zapukał do drzwi łazienki i – słysząc gromkie „proszę!” – wszedł do środka. W wannie, której dno wyłożone było prześcieradłem, leżał dobrze zbudowany brunet z papierosem w zębach. Był to asystent kryminalny Eberhard Mock.
Wrocław, środa 3 września 1919 roku, godzina trzecia po południu
Mock i Rühtgard siedzieli przy szachownicy i snuli misterne strategie debiutu. Mock uniósł piona z E4 i postawił go na E6.
– Ty to masz dobrze, Ebi – mruknął Rühtgard, przesuwając piona z B7 na B5. – Po wczorajszym pijaństwie nie poszedłeś do pracy… I nic złego cię za to nie spotka…
– Byłem w pracy. Krócej niż zwykle. Przez pięć godzin poza rozmową z psychologiem nic nie robiłem. To się wiąże ze sprawą, którą prowadzę. – Mock się zasępił. – Nie będę o tym mówić. Powiedz mi – ożywił się nagle – czy to, z czym do ciebie przyszedłem, to coś groźnego? Czy złapałem coś od tej dziewczyny?
– Swędzenie bez żadnych dodatkowych symptomów – doktor uśmiechnął się – nic nie znaczy. Może być jedynie rozpaczliwym wołaniem o higienę.
– Gdybyś mieszkał tam, gdzie ja – Mock wprowadził w ruch skoczka – też nie składałbyś codziennie danin Hygiei.
– Ładnie powiedziane. – Rühtgard zmarszczył czoło. – A jak tam twoje ofiary dla Hypnosa?
– Źle sypiam – Mock stracił ochotę na mitologiczne żonglerki. – Mam koszmary. Dlatego piję albo zadaję się z ladacznicami. Kiedy jestem zalany, nie śni mi się nic. Kiedy jestem z jakąś dziwką, nie śpię w domu. A koszmary mam tylko w nim. Niestety, nie mogę się z niego wyprowadzić, bo ojciec nie chce. Tam mieszkają jego dwaj jedyni przyjaciele: emerytowany listonosz i pies listonosza.
– Przepraszam, że mieszam się w nie swoje sprawy, ale czemu nie poprosisz Franza, by choć na jakiś czas wziął ojca do siebie?
– Ojciec ma trudny charakter. Irmgard, żona Franza – jeszcze trudniejszy… Przecież ją znasz. Cicho i grzecznie wysysa krew z mojego brata. Franz pije, a mój dziesięcioletni bratanek, Erwin, ciągle choruje. To wszystko wyjaśnia.
– Tak, wszystko jasne. – Rühtgard zaatakował skoczka gońcem. – Wiesz co, Ebi? Myślałem o twoich koszmarach i przyszło mi do głowy proste rozwiązanie. Nie jedz kolacji i powstrzymaj się na jakiś czas od kobiet. Ja przestrzegam diety wegetariańskiej, nie jem w ogóle wieczorem i jestem wstrzemięźliwy seksualnie. Dziwisz się? W moim zawodzie to nietrudne. Widziałem trochę syfilitycznych łon. Poza tym jestem od ciebie o siedem lat starszy. Zobaczymy, czy będziesz takim ogierem w wieku lat czterdziestu trzech… Jeśli już mam jakieś sny, są to tylko przyjemne marzenia o treści erotycznej. A, jeszcze jedno… Nie będziesz musiał się martwić żadnym swędzeniem i moczyć się w mojej wannie. Wiesz, ile płacę stróżowi za podgrzewanie wody? – Uśmiechnął się. – A teraz mów szczerze: ile zjadłeś wczoraj wieczorem?
– Dużo. – Mock zagroził gońcowi bocznym pionem. – Faktycznie dużo. Ale ja nie mogę zasnąć, kiedy jestem głodny.
– No to nie śpij. Nie będziesz miał koszmarów. – Medyk zamyślił się głęboko. – Tak czy inaczej, pozbędziesz się koszmarów sennych, kiedy zaczniesz inaczej żyć.
– Nie wierzę w to – Mock poczuł niepokój o swojego skoczka – że koszmary mam z przejedzenia…
– To nie jest kwestia wiary. – Rühtgard milczał dłuższą chwilę i zastanawiał się nad decydującym ciosem. – Udowodnię ci, ile może zdziałać właściwa dieta. Ale najpierw musisz sam uwierzyć, że koszmary senne mają początek w twych przeciążonych i ciężko pracujących jelitach. Przekonam cię o tym, jeśli będziesz mi posłuszny. – Zadał decydujący mocny cios. – Poddajesz się czy jeszcze walczysz?
– Mówisz o szachach czy o twojej terapii głodówkowej?
– O jednym i drugim.
Mockowi nie chciało się grać i na znak poddania położył króla na szachownicy.
Wrocław, środa 3 września 1919 roku, godzina dziesiąta wieczorem
W sali tanecznej hotelu „Król Węgierski” w jednym z dyskretnych separes ober zbierał ogromne zamówienie. Składał je szpakowaty elegancki mężczyzna, którego szczupła sylwetka mogłaby wskazywać na zupełnie inne upodobania żywieniowe niż te, które ober zapisywał w swoim służbowym notesie. Drugi mężczyzna – milczący i młodszy o kilka lat od zamawiającego – kiwał głową, akceptując kulinarne decyzje swojego towarzysza.