– Smolorz posiedzi trochę w kiblu. Nie najlepiej się czuje.
– Taka praca… – mruknął woźny Bender.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, trzy kwadranse na pierwszą po południu
Mock wszedł do swojego pokoju, wymachując wizytówką Norberta Rissego. Wirth i Zupitza wciąż siedzieli na ciężkich krzesłach. Zupitza dzierżył syfon i strzykał wodą sodową do wysokich szklanek. Jedną z nich podał Wirthowi, drugą – wchodzącemu właśnie Mockowi. Ten wychylił zawartość szklanki prawie jednym łykiem i rzucił wizytówkę Rissego na stół.
– Jedziemy tam – wskazał krótkim palcem adres nabazgrany przez Smolorza. – Zrobicie to, co wam powiedziałem, z jednym wyjątkiem: nie będziecie śledzić Rissego, tylko tego, kogo przesłucham pod tym adresem, rozumiecie? Na przykład dozorcę albo jednego z sąsiadów.
Za drzwiami prowadzącymi do gabinetu Ilssheimera słychać było gniewne łajania. Mock podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać.
– Co to za porządki, do cholery! – głos Ilssheimera był gruby i nabrzmiały od wściekłości. – Pan jest policyjnym gryzipiórkiem, Domagalla, i pan powinien pilnować porządku w naszym archiwum!
– Panie radco, ta dziwka mogła zrobić ten tatuaż niedawno – Mock wyczuł w głosie Domagalli silną determinację. – W naszym katalogu mamy układ alfabetyczny, według nazwisk, nie według znaków szczególnych.
– Wy nie macie pojęcia o naszym katalogu! – wrzasnął Ilssheimer. – Sam sporządzałem różne podkatalogi, między innymi katalog identyfikacyjnych znaków szczególnych. Prosił mnie o to Mühlhaus! Aby w razie problemów z identyfikacją ciała jakiejś prostytutki można było się odwołać do tego katalogu! A teraz, kiedy jakaś dziwka popełnia samobójstwo, Mühlhaus zwraca się do mnie i mówi: „Niech pan zajrzy do swojego świetnego archiwum i znajdzie mi dziwkę ze słoneczkiem wytatuowanym na tyłku”. I co? A ja mu mówię: „Niestety, panie radco, nie mam takiej, w moim archiwum panuje bałagan”.
Domagalla powiedział coś tak cicho, że Mock tego nie dosłyszał.
– Do jasnej cholery! – krzyknął Ilssheimer. – Nie mówcie mi tylko, że ta dziwka przyjechała tu na gościnne występy podczas wojny i dlatego jej nie ma w naszym archiwum! Podczas wojny ja tu pracowałem i porządnie prowadziłem rejestr!
Domagalla znów coś bąknął.
– Panie Domagalla… – Mock przyłożył ucho do drzwi. Ilssheimer syczał, co było dowodem najwyższego uniesienia. – Ja wiem, że w więziennym archiwum mają dokładne opisy wszystkich tatuaży…
Mock już więcej nie słyszał. Nie, to niemożliwe – pomyślał – to na pewno nie jest Johanna, kochanka dyrektora Wohsedta. Ona nie miała żadnych „gościnnych występów”, była porządną Penelopą czekającą na swojego Odysa. Kiedy ten nie wrócił z wojny narodów, dopiero wtedy zaczęła trudnić się nierządem. Na pewno nie siedziała w więzieniu, gdzie zrobiłaby sobie tatuaż na tyłku.
Postanowił zastosować swą niezawodną metodę, która dzisiaj poskutkowała w rozmowie z Ilssheimerem. Na pewno ta świnia ją dopadła – myślał – na pewno ją zabił, wykłuł jej oczy i powiesił; napawał się widokiem jej cierpienia; najpierw kazał jej napisać list do mnie, mówiąc, że to ją ocali, a potem jej łamał ręce i nogi tak jak marynarzom. Mocka osaczyły tak sugestywne obrazy, że aż się ich przeraził. Szarpnął nim dreszcz. Śmierć zajrzała mi w oczy, pomyślał.
Zapukał i – usłyszawszy głośne warknięcie, które zinterpretował jako „proszę” – wszedł do gabinetu szefa.
– Volens nolens podsłuchałem panów rozmowę – powiedział. – Przepraszam pana radcę, ale czy mogę dowiedzieć się czegoś więcej o tym samobójstwie?
– Mówcie, Domagalla – westchnął Ilssheimer.
– Dzwonił do mnie sekretarz kryminalny von Gallasen – powiedział Domagalla. – Został wysłany do samobójstwa. Prawdopodobnie prostytutka, sądząc po stroju i makijażu. Na pośladku ma więzienny tatuaż. Słoneczko z napisem: „Przy mnie zrobi ci się gorąco”. Przeglądam właśnie nasze archiwum, aby przyśpieszyć identyfikację zwłok.
– Gdzie to się stało? – zapytał Mock.
– Na Marthastrasse. Prawdopodobnie skoczyła z dachu kamienicy.
– Ile miała lat?
– Z wyglądu – grubo po trzydziestce.
Od oddechu ulgi, jaki wydostał się z ust Mocka, drgnęły liście palmy stojącej w kącie gabinetu Illsheimera. Pęd powietrza poruszył nimi powtórnie, kiedy Mock zamykał za sobą drzwi.
– Jedziemy – powiedział Mock do Wirtha i Zupitzy. – Na Marthastrasse.
– Nie na Gartenstrasse, jak jest na wizytówce? – zapytał Wirth.
– Nie – powiedział Mock z irytacją. – Von Gallasen jest bardzo młody. Dla niego zniszczona przez życie dwudziestoparoletnia prostytutka może wyglądać na czterdzieści lat.
Wirth nic nie rozumiał, ale nie zadawał już więcej pytań.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina pierwsza po południu
Mock siedział obok Wirtha w horchu i przeklinał wrześniowy upał. Drażnił go kurz unoszący się z bruku, woń koni i ich odchodów oraz nitki babiego lata przyklejające się do jego źle ogolonych policzków. W chwilach irytacji i wzburzenia zwykle przywoływał passusy pisarzy starożytnych, które analizował przed laty jako student i gimnazjalista. Powtarzał wyuczone niegdyś na pamięć patetyczne i zwięzłe frazy Seneki, lotne heksametry Homera i dźwięczne zakończenia okresów Cycerońskich.
Zacisnął powieki i zobaczył siebie w mundurze gimnazjalnym, siedzącego w pierwszej ławce i wsłuchującego się w proste, klarowne i krystaliczne dźwięki mowy starożytnych Rzymian. W uliczny gwar wdarł się potężny głos jego nauczyciela łaciny, Ottona Morawjetza, deklamujący trafny aż do bólu passus z dzieła Seneki O pocieszeniu: Quid est enim noui hominem mori, cuius tota uita nihil aliud, quam ad mortem iter est.
Mock otworzył oczy. Nie chciał słyszeć niczego o śmierci. W obwieszonym reklamami kiosku na rogu Feldstrasse i Am Ohlauufer mały chłopiec podał kioskarzowi stosik banknotów i w zamian otrzymał „Die Woche” wraz z dziecięcym dodatkiem.
Dziesięcioletni Eberhard Mock biegnie do kiosku na wałbrzyskim dworcu kolejowym, ściskając w ręku monetę jednomarkową na niedzielny dodatek dziecięcy do „Die Woche”. Zaraz przeczyta o przygodach Billy’ego Kida na Dzikim Zachodzie, zaraz się dowie, co się stało z podróżnikiem, doktorem Volkmerem – czy uniknie kotła ludożerców? Sprzedawca kręci głową. „Nie ma, już wykupiono, poszukaj gdzie indziej”. Mały Ebi biegnie z nadzieją do kiosku koło swojej szkoły, zaraz kupi, przeczyta, a tu znów przepraszający uśmiech, kręcenie głową. Ebi wraca do domu noga za nogą. Już wie, że należy myśleć negatywnie. Należy sobie z uporem powtarzać: to się nie uda, to skończy się fiaskiem, nie przeczytam przygód Billy’ego Kida, nie dowiem się, co się stanie z podróżnikiem doktorem Volkmerem.
Trzydziestosześcioletni Eberhard Mock z trudem oddycha wrocławskim kurzem i zdumiewa się głębią swych dziecinnych przemyśleń. Pesymizm defensywny jest najlepszą postawą – myśli – ponieważ jedyne rozczarowanie, jakiego człowiek doznaje, jest przyjemne.
Mock – pokrzepiony na duchu – patrzył na blokujący wjazd na Marthastrasse furgon konny wiozący beczki i skrzynki z napisem: „Willy Simson. Prawdziwe bawarskie piwo franciszkańskie”. Dwaj robotnicy w cyklistówkach i kamizelkach wyładowywali je i ustawiali na platformie trójkołowego wózka. Mock wyobraził sobie, że jest to furgon zakładu medycyny sądowej, a zamiast zamkniętego w skrzynkach i beczkach pienistego napoju pod plandeką leżą zwłoki prostytutki Johanny. W oczach trupa krwawe morze, obok mała dziewczynka i wyjący pies. Dziewczynka szarpie rękę. Gdyby umiała czytać, dowiedziałaby się z kartki zaciskanej przez palce nieboszczki, że jej śmierci winien jest niejaki Eberhard Mock, który powinien się przyznać do błędu, ale nie chce tego uczynić, toteż będą ginąć jeszcze inni.