Выбрать главу

Źródłem zacieków były dwa oczodoły – dwa martwe jeziora wypełnione krwią i strzępami ścian przebitych oczu.

Kiedy Mock miał kaca, dręczyły go rozmaite idiosynkrazje. A to po zjedzeniu podsmażanej cebulki przez cały dzień nie opuszczał go delikatny swąd spalenizny, a to ostra woń bijąca od jakiegoś konia albo – co gorsza – spoconego człowieka wywoływała skojarzenia kanalizacyjne i wstrząsy w trzewiach, a to plwocina wijąca się na kracie jakiegoś okna przyśpieszała reakcje zmaltretowanego żołądka… Skacowany Mock – by jakoś funkcjonować – powinien być pozostawiony samemu sobie w barłogu swego posłania, odizolowany od wszelkich bodźców. Dzisiaj świat go nie ochraniał. Mock spoglądał na zlepione krwią kosmyki wypływające spod marynarskiej czapki, na skręcone strąki brody, na rzadkie włosy torsu i na owłosienie łonowe wystające spod skórzanego mieszka osłaniającego genitalia ofiary. Te wszystkie włosy poczuł w swoim gardle i zaczął głęboko oddychać. Patrzył na jasne wrześniowe niebo i wypuszczał z ust kwaśną woń kaca, cebulowy odór szczypiorku, mdły zapach jajecznicy. Odchylał wciąż głowę do tyłu i szybko oddychał. Czuł, że traci równowagę. Szarpnął się gwałtownie, omal nie przewracając Smolorza, który stał tuż za nim na jednej nodze i wycierał chustką do nosa powalany ziemią trzewik. Smolorz się usunął i Mock usiadł w wilgotnej trawie. Później nie pomógł mu wstać, zajęty nadal brudnym noskiem trzewika. Świat nie był dziś przychylny Mockowi, świat go nie ochraniał.

Ilssheimer kiwnął głową i zapatrzył się na Przystań Wilhelmińską, skąd odpływał mały parostatek. Policjanci śledczy zebrali już ślady. Opuścili rękawy koszul, założyli marynarki i wypuszczali kłęby dymu w powietrze pachnące rosą. Na drugim brzegu zatrzymał się wielki furgon, z którego wysiadło ośmiu noszowych w skórzanych fartuchach. Za nimi wyskoczył żwawo czterdziestokilkuletni mężczyzna w zawiązanym pod szyję lekarskim kitlu i w cylindrze, który ledwie zakrywał mu czaszkę, i zaczął wydawać polecenia zdartym od tytoniu głosem. Noszowi wdarli się w tłum, torując drogę swojemu szefowi, a złożone nosze służyły im za piki rozbijające zwartą ciżbę. Po chwili jaz zaroił się od pracowników Instytutu Lekarsko-Sądowego. Szli ostrożnie, przytrzymując się rękami napiętej liny. Z drugiej, niezabezpieczonej strony jazu tryskała woda i kręciły się stożki ubitej gęstej piany. Policjant, który wraz z Ilssheimerem przesłuchiwał dwu uczniów szkoły ludowej, zamknął notes i ogarnął zgromadzonych władczym wzrokiem. Machnięciem lewej dłoni odprawił przesłuchiwanych na przycumowaną barkę, prawą dłoń podał schodzącemu z jazu mężczyźnie w cylindrze, wołając:

– Dzień dobry, doktorze Lasarius! – Po czym wzniósł obie ręce ku górze i zakrzyknął donośnym głosem do stójkowych: – Panowie, proszę o ciszę! – mówiąc to, spojrzał na śledczych i noszowych.

Śledczy wdeptali papierosy w ziemię, uczniowie ulotnili się szybko, przeciskając się między kolanami noszowych, doktor Lasarius zdjął cylinder i zaczął lustrację zwłok, przerzucając połamane kończyny, jego ludzie oparli się na noszach jak na włóczniach, Smolorz otrzepywał spodnie z błota, a Mock nachylał się do ucha Ilssheimera, wciąż ponawiając pytanie:

– Panie radco, kto to jest?

– Jestem komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus – powiedział wydający rozkazy policjant, jakby słyszał pytanie Mocka. – I zostałem nowym szefem komisji zabójstw. Przyjechałem z Hamburga, gdzie pełniłem podobną funkcję. A teraz ad rem. Dwaj uczniowie szkoły ludowej z Zielonego Dębu – Mühlhaus przeszedł do rzeczy – przyszli dzisiaj rano o wpół do ósmej na jaz na papierosa. Znaleźli ciała czterech mężczyzn. Dwa leżały na ziemi, a dwa następne na nich. – Policjant zbliżył się do ciał i zrobił użytek ze swej laski, która posłużyła mu za wskaźnik. – Jak panowie widzicie, denaci leżą bardzo nieregularnie. Tam, gdzie jeden ma głowę, drugi ma nogi. Wszyscy są prawie nadzy. – Laska kręciła piruety. – Jedynie na głowach mają marynarskie czapki, a na genitaliach skórzane woreczki. Ten osobliwy strój sprawił, że do współpracy zaprosiłem Oddział III b Prezydium Policji. Jest z nami jej szef, radca kryminalny Ilssheimer – Mühlhaus spojrzał z szacunkiem na swego kolegę – z najlepszymi swoimi ludźmi, asystentem kryminalnym Eberhardem Mockiem i wachmistrzem kryminalnym Kurtem Smolorzem. – Ton głosu Mühlhausa przy przymiotniku „najlepszy” wyrażał co najmniej powątpiewanie. – Punktualnie w południe odprawa u mnie w gabinecie. Wtedy będzie już po sekcji zwłok. To tyle ode mnie. A teraz pan, doktorze.

Doktor Lasarius skończył pobieżne oględziny. Zdjął cylinder, wytarł czoło palcami, którymi wcześniej dotykał trupów, sięgnął pod kitel i po dłuższej chwili wydobył stamtąd niedopałek cygara. Przyjął ogień od jednego z noszowych i wszyscy usłyszeli jego ironiczny głos:

– Dziękuję, że komisarz Mühlhaus tak dokładnie określił czas wykonania sekcji zwłok. Do dziś nie wiedziałem, że jestem jego podwładnym – głos stał się poważny. – Ustaliłem, że ci czterej ludzie nie żyją mniej więcej od ośmiu godzin. Mają wykłute oczy i połamane ręce i nogi. Miejscami na kończynach widoczne są wybroczyny wskazujące na odbicie podeszwy buta. To wszystko, co mogę teraz powiedzieć. – Odwrócił się do swoich ludzi. – A teraz zabieramy ich stąd.

Doktor Lasarius umilkł i przyglądał się, jak noszowi chwytają trupy za ręce i nogi i biorą potężny zamach. Ciała lądowały na noszach. Spośród rozsuniętych nóg wystawały skórzane suspensoria. Po chwili dało się słyszeć głuche uderzenia zwłok o podłogę policyjnej barki. Na rozkaz Lasariusa stojący na niej uczniowie odwrócili głowy od makabrycznego widoku. Doktor ruszył w stronę wozu, lecz zatrzymał się po chwili.

– To wszystko, co mogę powiedzieć, panowie – powtórzył zachrypniętym głosem. – Ale mogę coś jeszcze pokazać.

Rozejrzał się dokoła i wyciągnął z krzaków gruby uschnięty konar. Oparł go na dużym kamieniu i naskoczył nań obiema nogami. Rozległ się suchy trzask.

– Wszystko wskazuje na to, że morderca właśnie tak łamał im kończyny. – Lasarius pstryknął niedopałkiem w nadodrzańskie tarniny. Na krzaku zawisło oślinione cygaro, które przed chwilą oderwały od ust palce naznaczone trupim dotykiem.

Mock znowu poczuł włosy w gardle. Ukucnął. Policjanci, widząc jego konwulsje, odsunęli się ze wstrętem. Nikt nie chwycił go za spocone skronie, nikt nie nacisnął na żołądek, by przyśpieszyć jego akcję. Dzisiaj świat nie troszczył się o Mocka.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina dziewiąta rano

W dużym ślizgaczu, który nie poznał wojennego ognia i pochodził z demobilu wrocławskiej Wasserpolizei, siedziało sześciu policjantów po cywilnemu. Kierujący barką mat Martin Garbe obserwował ich spod daszka swej czapki, a kiedy nudziła go ich urywana rozmowa, rozglądał się po nieznanych sobie brzegach zarośniętych drzewami i obsadzonych potężnymi budynkami. Choć we Wrocławiu mieszkał od paru lat, służbę w policji rzecznej rozpoczął kilka tygodni temu i miasto widziane z perspektywy Odry wydawało mu się fascynujące. Co chwila schylał się zatem do ucha najbliżej siedzącego policjanta, szczupłego mężczyzny o semickich rysach, i upewniał się, czy prawidłowo rozpoznaje mijane miejsca.

– To ogród zoologiczny? – zapytał, wskazując na wysoki mur, zza którego dochodziły ryki drapieżników, karmionych codzienną porcją baraniny.