Mock wszedł do pokoju i zaklaskał głośno w dłonie.
– Przerwa, drodzy panowie – krzyknął.
Nikt niczego nie przerwał. Kaleka wypluwała z siebie dalej ciemne tautologie, a woalka przyklejała się do jej ust, wilgotniejąc od śliny. Zgromadzeni nie odrywali od niej oczu. Prowadzący zebranie pomylił się w tłumaczeniu, a brodaty sekretarz coś kreślił w notatkach. Nikt nawet nie spojrzał na Mocka.
– Który z panów jest doktorem Rossdeutscherem? – zapytał Mock.
Odpowiedziały mu okrzyki chromej Sybilli. Krztusiła się i dławiła zbitkami spółgłosek, których nie przecinała żadna samogłoska, nie rozbijała żadna anaptyksa. Mock okrążył zgromadzonych i zbliżył się do sekretarza. Sięgnął po stos kartek i rozgiął spinacz. Wyjął kilka z nich z samego środka. Zaczął czytać.
– To on – tłumaczył prowadzący, a jego sekretarz skrzętnie zapisywał. – On tu jest. Nasz największy wróg. On tu jest!
„Dokonałem eksperymentu, czas zweryfikuje jego wyniki. Jak to zrobiłem? Odizolowałem tego człowieka i zmusiłem go do pisemnego przyznania się do cudzołóstwa. Jest to dla niego straszne wyznanie, ponieważ jest on do szczętu przesiąknięty mieszczańską moralnością. Przyprowadziłem tego człowieka w wiadome miejsce późną nocą. Był zakneblowany i związany. Uwolniłem jego prawą dłoń. Przywiązałem go do krzesła. Wtedy jeszcze raz mu kazałem zdementować to, co wcześniej napisał, i obiecałem, że jak będzie mi posłuszny, to dam ten drugi list jego żonie. Gorączkowo coś nabazgrał. Zabrałem mu drugi list i wsunąłem do kratki odpływowej. Widziałem jego wściekłość i ból. «Ja tu wrócę», mówiły jego oczy. Wtedy wyniosłem tego człowieka do powozu i pojechaliśmy. Potem go zabiłem i zostawiłem tam, gdzie niechybnie zostanie znaleziony. Jego duch wróci i skieruje uwagę mieszkańców ku kratce odpływowej” – przeczytał Mock.
Medium zaczęło wyć. Tarło wykrzywionymi kolanami, toczyło z ust ślinę i rzucało głową. Woalka zsuwała się powoli z gładkiej czaszki. Obleczona w rękawiczkę dłoń wsunęła się między fałdy sukien. Wrzask, który przypominał szczekanie wściekłej suki, udzielił się tłumaczowi.
– To on! To on! – przekładał tłumacz. – Zabić go! Zabić! „Zjadłem kolację i poszedłem pod kamienicę, w której znikła śledzona przeze mnie przedwczoraj prostytutka. Czekałem. Wyszła około północy i mrugnęła do mnie znacząco. Po chwili byliśmy w dorożce, a za kwadrans w miejscu, gdzie składamy ofiary duchom naszych przodków. Rozebrała się sama, za sowitą opłatą pozwoliła się również związać, nie protestowała, kiedy ją kneblowałem. Miała paskudną egzemę na szyi. To było spełnienie antycypacji. Przecież wczoraj złożyłem nauce w ofierze dyrektora W., lat sześćdziesiąt, który miał identyczną egzemę. I również na szyi!” – czytał Mock.
Odłożył stos kartek i spojrzał na brodatego sekretarza. Na Korsoallee wjeżdżały policyjne auta. Mocka atakowały zewsząd ostre dźwięki. Słyszał wycie syren, rozdzierające zawodzenie suki, szum morskiego wiatru. Chwycił piszącego za gardło i przycisnął go do oparcia fotela. Jego łysawa głowa głucho stuknęła o drewniany szpic zwieńczający oparcie.
– Ty to pisałeś, skurwysynie?! – Mock wysunął dolną szczękę i pokrył gęstą brodę sekretarza kropelkami swojej śliny. Nagle poczuł uderzenie w udo. Odwrócił się i skamieniał. Istota na wózku inwalidzkim miała rzadkie przylizane włosy. Spomiędzy nich przebijały białe płaty skóry. Były one pokryte tu i ówdzie ciemnymi cętkami, których zrogowaciałe brzegi porośnięte były rzadkimi kłakami. W otwartych, bełkocących ustach wibrował czubek języka. Jajowata głowa rzucała się na boki i uderzała raz jedną, raz drugą skronią w oparcie wózka inwalidzkiego.
– Zarżnąć go! Zarżnąć! Rozerwać!
Mock podniósł ramię i zamachnął się.
– Nie bij jej!!! – usłyszał krzyk sekretarza. – Ona ci wszystko powie!!! Poznasz swój błąd, Mock! Pomyliłeś się wtedy w Królewcu! Wyznaj swój błąd!
Na moment głowa Mocka znalazła się w zatoce łokcia i ramienia. Uderzył. Poczuł ból w nadgarstku. Kaleka otworzyła szeroko oczy i – przewracając się do tyłu wraz z wózkiem – wypluła z ust przegryziony język. Już nie dławiła się niestrawnymi grupami spółgłoskowymi, dławiła się własną krwią.
Sekretarz podbiegł do niej, ukląkł i przewrócił na bok. Kaleka kopała w agonii wykrzywionymi nogami. Sekretarz oderwał od jej głowy swój skrwawiony policzek i wpatrywał się w Mocka. Nabrzmiała pręga przecinała jego twarz. Błyszczało oko krwawo obwiedzione wstęgą posoki.
– Nazywam się doktor Horst Rossdeutscher. – Otarł krew z twarzy i wskazał palcem na leżącą istotę. – A to moja córka, Louise Rossdeutscher. Zabiłeś ją, Mock. Najsilniejsze medium, jakie kiedykolwiek istniało. Ja spełniałem jej wszystkie zachcianki, zaspokajałem wszelkie potrzeby, a ty, szewski synu, zabiłeś ją jednym uderzeniem twojego kopyta.
Na schodach rozległy się kroki podkutych butów. Doktor Pyttlik i komisarz Mühlhaus wspinali się na piętro.
– Ale dosięgnie cię zemsta, Mock – krzyknął Rossdeutscher i wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni fraka. – Dosięgną cię erynie, które się zrodzą z trupów najbliższych ci osób. – Rossdeutscher wyjął rewolwer i włożył sobie w usta. – Osoby, które kochasz, Mock… – zaseplenił przez lufę rewolweru. – Powiedz, Mock, gdzie one teraz są… Nacisnął spust. Syreny umilkły.
Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, wpół do drugiej w nocy
Mock przeskakiwał po trzy stopnie, wspinając się na czwarte piętro oficyny przy Gartenstrasse. Głośny stukot jego trzewików na drewnianych schodach budził mieszkańców i ich psy. Pokonywał piętro za piętrem ścigany ujadaniem, przekleństwami oraz smrodem buchającym z brudnych kuchni i nieszczelnych wychodków.
Znalazł się wreszcie przed drzwiami opatrzonymi numerem 20. Wystukał rytm „Pieśni Ślązaka”: wolno-wolno-wolno, przerwa, wolno-wolno-wolno-wolno-szybko-szybko. Po chwili kompletnej ciszy zaśpiewał cicho „Kehr ich einst zur Heimat wieder”. Upewniwszy się, że dobrze pamiętał rytm, wystukał go jeszcze raz. Odpowiedziało mu złorzeczenie sąsiada piętro niżej, który otworzył drzwi i z rozdziawionych ust wypluwał rynsztokowe przekleństwa.
Mock zszedł piętro niżej, patrzył na miotającego się po korytarzu człowieka i pozwolił, by rynsztok płynął dalej. Kiedy jednak – najwyraźniej pijany – sąsiad w bieliźnianym kombinezonie na dobre się rozbudził i ruszył na Mocka z szuflą do węgla, ten stracił cierpliwość. Poczuł koło głowy świst powietrza. W ostatniej chwili uchylił się przed szuflą i szpicem wypastowanego trzewika trafił napastnika w goleń. Cios nie był silny, jednak dość bolesny – na tyle że właściciel szufli pomasował dłonią trafione miejsce. Przez chwilę obie ręce miał zajęte. Jedną rozcieraniem bolącej nogi, drugą trzymaniem w gotowości bojowej szufli. Mock wziął zamach, bardzo podobny do tego, który zastosował podczas seansu spirytystycznego, wymierzając cios kalece. Wierzchem dłoni trafił w obojczyk atakującego. Nadwerężona już dzisiaj pięść zapiekła żywym ogniem i Mock poczuł trzeszczenie drobnych kości swego nadgarstka. Przeciwnik Mocka wypuścił szuflę z ręki i chwycił się za szyję. Potem już tylko usłyszał prujący dźwięk pękającego materiału i strzelanie guzików koszuli po ścianach korytarza. Spadając ze schodów i bijąc głową w drzwi ustępu na półpiętrze, nie słyszał już żadnego dźwięku.
Mock wbiegł z powrotem na ostatnie piętro. Zaparł się całym ciałem o chybotliwą poręcz i rzucił na drzwi mieszkania 20, celując barkiem w miejsce ponad klamką. Rozległ się przeraźliwy trzask, ale drzwi nie puściły. Za to otwierały się inne, na wszystkich piętrach. Na schody wylęgali mieszkańcy i ich czworonożni pupile. Mock rozpędził się jeszcze raz, runął na drzwi – i wpadając do mieszkania – słyszał, jak kawałki gruzu stukają po jego meloniku, a kurz sypie mu się za kołnierz koszuli.