Leżał na drzwiach, na podłodze przedpokoju, i rozglądał się z tej pozycji po mieszkaniu. Leżał również Smolorz, na podłodze w kuchni. Uśmiechał się przez sen i zasnuwał mgłą oddechu kamionkową pustą butelkę po likierze znajdującą się przed jego ustami. Mock przekręcił głowę, wstał i wszedł do pokoju. Było w nim pusto, jedynie na oparciu krzesła wisiał kapelusz Eriki. Ujął go w dwa palce. Na łóżku siedział Rossdeutscher i krzyczał: „Dosięgnie cię zemsta, Mock, dosięgną cię erynie, które się zrodzą z trupów najbliższych ci osób. Osoby, które kochasz, Mock… Powiedz, Mock, gdzie one teraz są…” Mock padł na łóżko i starał się uchwycić zapach Eriki w czystej pościeli, która leżała tu trzy tygodnie i jeszcze nie straciła woni krochmalu. Mimo wielkiego wysiłku nie mógł uchwycić nic oprócz sterylnej woni czystości. Nie było Rossdeutschera, nie było Eriki.
Sąsiedzi „czterech marynarzy” niepewnie stali w drzwiach i patrzyli na dwóch mężczyzn, z których jeden z trudnością podnosił się z podłogi, drugi zaś nie chciał się podnieść z łóżka. Nagle zawył i rozszczekał się jakiś pies na progu. Mock wstał i spojrzał na ludzi zgromadzonych przy drzwiach.
– Wypierdalać stąd!!! – ryknął, chwycił za krzesło stojące w przedpokoju i wykonał olimpijski obrót.
– Idziemy stąd, idziemy – ponaglał swych sąsiadów stróż Frenzel. – Ja go znam. To gliniarz. Lepiej mu nie wchodzić w drogę…
Sąsiedzi uskoczyli od drzwi, a krzesło trafiło w głowę Smolorza. Rudowłosy podwładny Mocka chwycił się za czoło, a spomiędzy jego palców wypłynęły czerwone strumyki. Mock podniósł krzesło jeszcze raz. Rozległ się trzask. Mock patrzył, jak na potylicy, gdzie u Smolorza zarysowywała się wyraźna łysina, nabrzmiewa i pęka spory krwiak. Kopnął krzesło w kąt kuchni i chwycił za pogrzebacz leżący w wiadrze, na niewielkiej kupce węgla. Zamachnął się i uderzył. Chrząstki ucha Smolorza chrupnęły pod spiralą pogrzebacza. Smolorz trzymał się obiema rękami za głowę i leżał na boku w pozycji embrionalnej. Mock chwycił go za ramiona i przyciągnął do drzwi kuchennych. Ułożył głowę przy framudze i chwycił za klamkę. Wziął potężny zamach i zamknął z całej siły drzwi, słysząc, jak pęka czaszka Smolorza.
To jednak nie trzasnęła czaszka Smolorza, lecz pękły drzwi kuchenne, których dolny brzeg najechał na pogrzebacz. Sypnęły się drzazgi, a Smolorz podniósł ku górze pijane oczy.
– Przepraszam – wychrypiał sznapsbarytonem. – Miałem jej pilnować… Nic nie pamiętam…
Mock ukląkł na podłodze i powoli wysapywał z siebie furię. Po szyi płynęły mu strużki potu i wsiąkały w jasną warstewkę gruzu pokrywającą kołnierz jego najlepszej koszuli. Mankiety miał czerwone od krwi Smolorza, buty – zdarte od kopniaków, marynarkę – rozerwaną od rozbijania drzwi, ręce – czarne od sadzy pogrzebacza.
– Przepraszam – Smolorz kulił się pod drzwiami. Coś niedobrego się stało z jego lewym okiem – było otwarte, zakrwawione i tak duże, że powieka nie mogła go zakryć. – Na Boga, na duszę mojego Arthura…
– Skurwysynie – wysyczał Mock. – Nigdy nie przysięgaj na dziecko!
– Na moją duszę – jęknął Smolorz. – Nigdy już alkoholu…
– Skurwysynie – powtórzył Mock i rzucił w bok głową. Krople potu ubarwiły czysto wypucowane deski podłogi. – Wstawaj, chlej mydliny i ruszaj do pracy. Powiem ci, co masz robić…
W miarę jak Mock mówił, Smolorz trzeźwiał. Z każdym słowem Mocka stawał się coraz bardziej zdumiony.
Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina trzecia rano
Siostra Hermina dzisiaj już po raz drugi ujrzała młodszego pana Mocka. Tym razem zrobił na niej znacznie gorsze wrażenie. Ubranie miał zakurzone i podarte na rękawie, koszulę zakrwawioną, a trzewiki zdarte na noskach. Na rondzie melonika walały się jakieś kamienne okruchy – jakby resztki gruzu. Pan Mock wbiegł na korytarz oddziału chirurgicznego i powtarzał pod nosem coś, czego siostra Hermina wyraźnie nie dosłyszała. Jakby mówił: „Osoby, które… gdzie one teraz…?”
– Panie Mock – krzyknęła za nim, gdy minął jej dyżurkę, powtarzając pod nosem dziwne zdanie. – Dokąd pan idzie?
Nie zwrócił na nią uwagi i pobiegł do separatki ojca. Siostra Hermina wprawiła w ruch chude i wysokie ciało i mocno zastukała obcasami po szpitalnym korytarzu. Jej czepiec o czterech załamaniach pochylał się na wszystkie strony jak żaglowiec, który łapie właściwy kurs. Chorzy, słysząc odgłos wydawany przez jej obcasy, budzili się z bolesnego odrętwienia, którego nikt z nich nie nazwałby snem, prostowali się na łóżkach i czekali na miłościwy zastrzyk, na łagodne dotknięcie jej suchej, chłodnej dłoni, na wyrozumiały, kojący uśmiech. Telepatyczne receptory siostry Herminy nie odbierały teraz jednak niemych skarg i próśb pacjentów, były wyczulone na lęk i niepokój czarnowłosego mężczyzny, który zataczał się od ściany do ściany i zmierzał w stronę pustej separatki. Pan Mock wtoczył się do niej i zatrzasnął drzwi. Siostra Hermina usłyszała zduszony krzyk. Może to któryś z pacjentów dzieli się z innymi swym bólem?
To nie był żaden pacjent. Pan Mock – syn leżał na brzuchu z rozłożonymi ramionami na czystym, świeżo posłanym łóżku i jęczał. Podbiegła do niego i potrząsnęła nim.
– Pańskiego ojca zabrał przed godziną doktor Cornelius Rühtgard – powiedziała. – Starszy pan poczuł się znacznie lepiej i doktor Rühtgard zabrał go do siebie do domu…
Mock przestał myśleć, przestał cokolwiek odczuwać. Wyjął z kieszeni kilka banknotów dziesięciomarkowych.
– Czy siostra mogłaby poprosić kogoś – wyszeptał i błysnął napłyniętym krwią okiem – o odczyszczenie mojego ubrania? – Opadł na poduszki i zasnął.
Siostra Hermina pogłaskała go po policzku, który przebijały twarde poranne igły zarostu, i wyszła z separatki.
Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina dziesiąta rano
Mock wyszedł ze szpitala Wenzla-Hanckego i stanął w zamyśleniu koło kiosku z gazetami na rogu. Co chwila potrącały go małe dzieci w niedzielnych garniturkach i sukienkach. Trotuarem maszerowały całe rodziny, śpiesząc się do ewangelickiego kościoła św. Jana Chrzciciela na przedpołudniową mszę. Kroczyli pracowici ojcowie, a w ich wydatnych brzuchach soki trawienne rozpuszczały niedzielne serdelki; obok dreptały zaczerwienione, spocone od słońca matki i parasolkami zaganiały stadka niesfornych dzieci. Mock uśmiechnął się i schował za kiosk, aby dać swobodne przejście czworgu młodym obywatelom, którzy trzymali się za ręce i szli ławą, śpiewając górniczą piosenkę.
Gluck auf! Gluck auf! Der Steiger kommt! Und er hat sein helles Licht Und er hat sein helles Licht Bei der Nacht Schon angezundt. Szczęść Boże! Szczęść Boże! Nadchodzi sztygar! On swoje jasne światło On swoje jasne światło już zapalił.
Za dziećmi zmierzała dwunastoletnia może dziewczynka w pocerowanych grubych pończochach. Przed sobą niosła bukiet róż i podsuwała go pod nos ludziom stojącym przy wejściu do szpitala.
Mock spojrzał na swoje odczyszczone ubranie i na trzewiki, na których gruba warstwa pasty pokryła zarysowania. Rękaw marynarki był porządnie przyszyty, a melonik wyczyszczony nad parą, o czym świadczyła niezwykła miękkość filcu. Kiwnął palcem na dziewczynkę. Podbiegła do niego z bukietem róż, kulejąc wyraźnie. Mock przyjrzał się krytycznie kwiatom.
– Zaniesiesz ten bukiet do szpitala, dla siostry, która miała dziś nocny dyżur – wręczył dziewczynce dziesięć marek i mały kartonik z napisem „Eberhard Mock, Prezydium Policji” – i dołączysz moją wizytówkę.