Выбрать главу

– Czy może to być but o takim odcisku? – wtrącił się tym razem Reinert. – Ten odcisk odrysowałem na miejscu zbrodni.

– Tak, to możliwe. – Tym razem Lasarius nie zżymał się na przerywającego jego wywód policjanta. – Te wybroczyny są następstwem silnego ucisku, do jakiego mogło dojść w wyniku naskoczenia butem na kończyny. Moi panowie – zaciągnął się cygarem, po czym zgasił je w popielniczce, sypiąc iskrami – to tak, jakby morderca skakał im na ręce i nogi oparte o jakąś ławkę, kamień lub jeszcze coś innego…

– Ale chyba nie to było przyczyną ich zgonu? – zapytał Mock.

– Nie, już czytam panu moje ustalenia – sapnął zdenerwowany wyraźnie Lasarius i zaczął szybko: „Przyczyną śmierci były rany kłute obu płuc oraz krwotok do lewej jamy opłucnowej i krwiak w tej jamie”. – Lasarius spojrzał na Mocka i wychrypiał: – Morderca wetknął im ostre i długie narzędzie między żebra, a potem przeszył płuca prawie na wylot. Byli w agonii kilka godzin. Teraz proszę mi zadawać pytania.

– Jakie to mogło być narzędzie, doktorze? – zapytał Mühlhaus.

– Długi, ostry i prosty nóż – odparł patolog. – Choć istnieje jeszcze jedno narzędzie, które wydaje mi się bardziej prawdopodobne… – Przesunął po łysinie dłońmi o wyżartej chemikaliami skórze. – Nie, to by było absurdalne…

– Niech pan mówi, doktorze! – wykrzyknęli prawie równocześnie Mock i Mühlhaus.

– Tym ludziom wbito w płuca szpile.

– Jakie szpile? – Kleinfeld zerwał się z krzesła. – Druty do robienia skarpet?

– Właśnie tak – zawahał się na krótko Lasarius, po czym stworzył kunsztowny okres warunkowy: – Gdybym badał te zwłoki w kontekście błędu lekarskiego, to powiedziałbym, że jakiś konował źle im zrobił punkcję płuc. – Lasarius schował niedopałek cygara do kieszeni kamizelki. – Tak bym właśnie powiedział.

Zapadła cisza. Z pokoju obok dochodził równy, mocny głos przesłuchującego policjanta: „Posłuchaj, ty i twoi ludzie macie się lepiej starać… Za co wam płacimy, gnoje? Mamy wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w waszej dzielnicy, rozumiesz?” W szyby uderzyły krople deszczu. Policjanci siedzieli w milczeniu i gorączkowo szukali w swych głowach jakichś inteligentnych pytań. Mock położył przed sobą wyprostowane dłonie i obserwował kostki ginące w fałdach skóry.

– Jeszcze jedno pytanie. – Dłonie Mocka podniosły się na blacie i znów nań opadły. – Obejrzał pan, doktorze, bardzo dokładnie miejsce znalezienia ciał. Czy mogło to być jednocześnie miejsce popełnienia zbrodni?

– Wokół głów ofiar, na ziemi i na trawie, nie znalazłem śladów krwi z oczodołów, co oznacza, że oczy wykłuto im gdzie indziej. Pozostałe obrażenia wywołały jedynie wewnętrzne krwotoki, z których niczego nie można wywnioskować odnośnie do miejsca zbrodni. Dla porządku zrobię jeszcze próbę krwi metodą Uhlenhutha. Czy mogę już iść? – Lasarius wstał i nie czekając na odpowiedź, ruszył ku wyjściu. – Niektórzy muszą pracować.

– Panie komisarzu – dłonie Mocka znów się podniosły i opadły z klaśnięciem na blat stołu – morderca napisał kartkę, która niesie jakieś przesłanie skierowane do mnie. Mam się przyznać do jakiegoś błędu, mam w coś uwierzyć pod groźbą dalszych morderstw. Przeczytajmy ją jeszcze raz. „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”. – Mock zapalił papierosa i natychmiast tego pożałował, kiedy zorientował się, że wszyscy zgromadzeni zauważyli jego roztrzęsione dłonie. – Jeszcze raz panów zapewniam, że nie wiem, o jaki błąd chodzi i do czego mam się przyznać. Przed tym osobliwym wezwaniem do mnie mamy biblijny cytat. Pójdźmy tym śladem! Jest to, o ile się nie mylę, nawiązanie do niewiernego Tomasza, który uwierzył dopiero wtedy, kiedy ujrzał na własne oczy zmartwychwstałego Chrystusa.

Mock podszedł do stojącej w rogu sali odpraw obrotowej tablicy, zablokował ją i napisał równym kaligraficznym pismem: „niewierny Tomasz = Mock, Chrystus = morderca, zamordowani marynarze = znak dla Mocka”.

– Dwa pierwsze równania są jasne. – Mock ze złością otrzepał rękaw przyprószony kredowym pyłem. – Morderca jest maniakiem religijnym dającym znak niewiernemu, którym jestem ja. Kiedy odkryję, za jaki „błąd” zostałem ukarany, odkryję tym samym mordercę i mój „błąd” stanie się dla wszystkich jasny. Bo każdy zapyta: dlaczego ten bydlak zamordował czterech chłopaków? Odpowiedź brzmi: bo chciał za coś ukarać Mocka. „A co ten Mock zrobił?” – każdy będzie pytał. I wtedy padnie odpowiedź, której ja sam nie znam w tej chwili. Wszyscy dowiedzą się, co złego Mock niegdyś zrobił mordercy, wszyscy dowiedzą się, za co Mock został ukarany. I o to chodzi mordercy. Gdyby ten świński ryj zabił jakąś staruszkę, mord mógłby minąć bez echa. Na Rakowcu przed tygodniem zginęły z rąk żołnierzy zwolnionych z rosyjskiej niewoli dwie staruszki. Ukradli im dwanaście marek. Wyobrażacie sobie – równowartość dwu biletów do teatru! Czy to wstrząsnęło opinią publiczną? W najmniejszym stopniu! Kogo obchodzą zabite staruszki?

– Wiem, o czym pan mówi – przerwał mu Mühlhaus. – Mord musi być spektakularny, bo tylko w ten sposób morderca zwróci ludziom uwagę na pańską rzekomą winę. A co może być bardziej spektakularnego niż wykłucie oczu czterem młodym mężczyznom w skórzanych gaciach?

– Wie pan co – bardzo powoli powiedział Mock – mam straszne przeczucie… Ponieważ ja nie wiem, do czego mam się przyznać, będę milczał… Niczego nie powiem, a świat się ode mnie niczego nie dowie… A on…

– A wtedy w nim będzie narastała frustracja – odezwał się Lasarius, który stał w drzwiach i słuchał uważnie wywodów Mocka. – Będzie czekał i czekał na pańskie przyznanie się do winy… Aż, aż… – Lasarius szukał odpowiedniego słowa.

– Aż się ostro wkurwi… – pomógł mu Smolorz.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina druga po południu

Nad bramą wjazdową do portu rzecznego Caesar Wollheim, Stocznia Rzeczna i Towarzystwo Żeglugowe w Kozanowie wisiały wielkie transparenty: „Strajk. Łączymy się z towarzyszami z Berlina” i „Niech żyje rewolucja w Kraju Rad i w Niemczech”. W bramie stali robotnicy z opaskami na rękach. Niektórzy dzierżyli w spracowanych dłoniach karabiny mauzery. Po drugiej stronie ulicy, na tle Parku Zachodniego, ustawili się w szyku bojowym żołnierze freikorpsu i patrzyli ponuro w czerwonogwiazdziste sztandary swych wrogów.

Dorożka wioząca Mocka i Smolorza zatrzymała się w sporej odległości od bramy wjazdowej do stoczni. Pasażerowie wysiedli, a wynajęty przez Prezydium Policji fiakier podjechał wolno na pobocze, wyprzągł tam konia i dał mu obroku. Mock przyjrzał się ideologicznemu konfliktowi i uznał, że jest mu bliżej – jako urzędnikowi państwowemu – do przeciwników rewolucji proletariackiej. Nie chcąc usłyszeć świstu kul koło uszu, szybko wraz ze Smolorzem uciekli z placu, który mógł się w każdej chwili stać terenem wojennych zapasów, i podeszli do dowódcy żołnierzy freikorpsu. Mock wylegitymował się i – przeklinając w myślach swój szorstki, powiększony kacem i przywędzony tytoniem język – zmusił się do wypowiedzenia kilku kwestii. Nie żądał wyjaśnienia całej sytuacji, potrzebna mu była tylko jedna wiadomość: gdzie można znaleźć dyrektora portu rzecznego. Dowódca kompanii, hauptmann Horst Engel, natychmiast zawołał starego marynarza, którego przedstawił Mockowi jako swego informatora. Mock podziękował Engelowi i chyląc się przed nieistniejącym, lecz zawsze możliwym deszczem kul, zabrał informatora Ollenborga do dorożki. Stary marynarz udzielił mu ważnej informacji: w stoczni odbywa się właśnie teraz uroczyste wodowanie niewielkiego okrętu pasażerskiego „Wodan”, który ma kursować na trasie Opole-Szczecin. Tam musi być dyrektor portu rzecznego, Julius Wohsedt. Ollenborg pokazał ponadto Mockowi boczną bramę, której nie blokowali żadni rewolucjoniści.