Выбрать главу

– O, to bardzo pracowity człowiek, nasz stary dyrektor portu rzecznego Wohsedt – odpowiedział Ollenborg na pytanie Mocka, czy dyrektorowi nie przeszkadza strajk w odbywaniu uroczystości wodowania statku. – On musi sprzedać nowy statek, natomiast na strajk może sobie pozwolić. Czy pan policmajster nie słyszał o ubezpieczeniach od strajku?

– A powiedzcie mi, dobry człowieku – Mock ze zdziwieniem spoglądał na ozdobioną bluszczem boczną bramę wjazdową do stoczni, pilnowaną przez kilku freikorpserów, widniał na niej nierewolucyjny transparent „Serdecznie witamy” – kto mu zwoduje nowy statek, kiedy wszyscy strajkują?

– A jacy tam wszyscy – uśmiechnął się bezzębnie stary marynarz. – Czy pan policmajster nie słyszał o niestrajkujących robotnikach? Nasz stary Wohsedt ma silne wpływy i u strajkujących, i u łamistrajków. Przekonuje ich zresztą tym samym…

Wjechali na plac, na którym ustawiono w podkowę stoły z butelkami, bryłami drobiu i pętami kiełbas. Za stołem siedział ksiądz z kropielnicą, a obok kapłana przycupnęli – jakby zawstydzeni – urzędnicy portowi oraz – dumni i z podniesionymi czołami – ludzie interesu w czarnych garniturach i cylindrach. Natomiast na twarzach towarzyszących im dam Mock nie dostrzegł żadnych innych uczuć poza wyczekiwaniem na znak, kiedy będzie można rzucić się na jadło i napitek. Teraz nikt nie jadł, wszyscy na coś czekali. Jedynie stojący pod okazałym parasolem sprzedawca lodów i lemoniady nie czekał na nikogo. Nie musiał. Znużeni słońcem klienci stali w długiej kolejce do jego prowizorycznej lady. Smolorz, Mock i Ollenborg wysiedli z dorożki i wmieszali się w spory tłum stojący na nabrzeżu, gdzie był przycumowany mały pasażerski okręt z gdańską flagą, na której widniały dwa krzyże i korona. Ollenborg wdał się natychmiast w rozmowę z jakimś swoim znajomkiem, zwracając się do niego „Klaus”, a Mock i Smolorz uważnie nadstawiali uszu. Szybko się okazało, że dyrektora portu rzecznego, Wohsedta, i jego małżonki, która miała być matką chrzestną statku, jeszcze nie ma i wszyscy właśnie na nich czekają.

– Może przed wodowaniem statku stary Wohsedt nawadnia swoją żonkę – śmiał się Klaus, podważając zepsutymi zębami porcelanowy kapsel na butelce piwa, na której widniała pieczątka miejscowej gospody Nitschkego. Mock, widząc pienisty napój, poczuł, że alkohol zaburzył równowagę płynów w jego organizmie. – Nawodnienie żony lub dziewczyny to stary zwyczaj. Tego zresztą mógł sobie zażyczyć kupujący. Słyszałem o podobnym zwyczaju przy sprzedawaniu wozu. Przed zaklepaniem interesu sprzedający wiezie nim to, co będzie woził kupujący. To ma być dobry znak…

– Masz rację – Ollenborg mógł jedynie pomarzyć o używaniu zębów – tu nawodnienie jest konieczne. To jak chrzest burdelu. Przecież temu ma służyć cały ten statek…

– Co ty chrzanisz, stary? – Do Ollenborga odwrócił się jakiś marynarz mówiący z silnym austriackim akcentem. – Czemu ma niby służyć ten statek? To ma być burdel czy co? Ja mam pływać na burdelu? Ja, Horst Scherelick, marynarz z SMS „Breslau”? Powtórz to jeszcze raz, stary.

– A skąd, mój kolega się przejęzyczył. Chciał powiedzieć „wodowanie”, nie „nawadnianie” – uspokajał Klaus marynarza. – A ty, Ollenborg – powiedział cicho – przestań kłapać dziobem, bo ci kiedyś ktoś wsadzi nóż pod żebra.

Mock obserwował uważnie przez kilka minut uspokajanie poirytowanego marynarza Scherelicka. Potem przeniósł wzrok na wielką butlę szampana trzymaną przez małego chłopca w stroju marynarskim. Zastanawiając się, czy szampan jest zimny czy ciepły, poczuł znów ssanie żołądka oraz suche drzazgi w gardle. Kiwnął palcem na Smolorza i Ollenborga. Obaj stanęli przy Mocku.

– Mam do was prośbę, Smolorz – wyszeptał Mock. – Znajdźcie tego dyrektora portu rzecznego i przyprowadźcie go do dorożki. Dyskretnie. Tam go przesłucham. A z wami, Ollenborg, porozmawiam teraz.

Smolorz przedarł się przez ciżbę i ruszył na poszukiwanie szefa portu rzecznego. Mock oddalił się nieco od tłumu, przysiadł na starej skrzynce po cytrynach i wyjął papierośnicę. Obok niego przykucnął Ollenborg i z chęcią przyjął papierosa. Na nabrzeżu rozległy się dźwięki marsza Pod pełnymi żaglami. W takt muzyki przed statek wymaszerowała orkiestra. Wielu marynarzy na widok muzyków zaczęło wiwatować i podrzucać w górę czapki. Ksiądz wstał, ludzie interesu rozglądali się za mistrzem ceremonii, a damy – za pierwszym śmiałkiem, który skorzysta bez zaproszenia z jadła i napitku.

– Posłuchajcie, marynarzu – powiedział Mock. – Jak tylko się pojawi dyrektor Wohsedt, macie mi go pokazać.

– Tak jest, panie policmajster – odpowiedział Ollenborg.

– Jeszcze jedno. – Mock wiedział, że teraz powinien umiejętnie sformułować pytanie. Nie chciało mu się jednak myśleć. Chciało mu się pić. – Czy znacie albo słyszeliście o czterech młodych mężczyznach, dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Przystojni, brodaci marynarze. Może szukali tu pracy? Może kręcili się w porcie? Nosili skórzane majtki. To są ich zdjęcia pośmiertne.

– Ja tam nikomu w spodnie nie zaglądam, panie policmajster – oburzył się Ollenborg, oglądając uważnie fotografie. – I nie wiem, kto jakie nosi kalesony. A skąd pan wie, że to byli marynarze?

– Kto tu zadaje pytania? – Mock podniósł głos, wzbudzając zainteresowanie przechodzącej obok blondynki w niebieskiej sukni.

– Nie widziałem, nie słyszałem – uśmiechnął się Ollenborg. – Pozwoli pan jednak, panie policmajster, że coś panu poradzę. Barba non facit philosophum. Czemu pan tak na mnie patrzy? Że niby nie uczyłem się łaciny? Kiedyś w czasie rejsu do Afryki czytałem namiętnie „Geflügelte Worte” Bachmanna i znam to dzieło prawie na pamięć.

Mock umilkł. Nie chciało mu się mówić. Dziś z trudem dobierał słowa. W zamyśleniu obserwował młodą blondynkę ubraną w długą niebieską suknię i woalkę. Kobieta ruszyła w stronę stołu, lecz nagle zmieniła kierunek, podeszła do sprzedawcy lodów i lemoniady i uśmiechnęła się do niego. Wysunęła przy tym długą kształtną szyję – ukrytą za wysokim koronkowym kołnierzykiem, przytrzymywanym przez stalki – pokrytą ciemnymi plamami przypominającymi łuski. Sprzedawca podał kobiecie lemoniadę bez kolejki. „Gdzie ja widziałem tę dziewczynę o chropowatej szyi? – zapytał Mock sam siebie. – Pewnie w jakimś burdelu – padła odpowiedź”. Mock po raz kolejny w swym nudnym życiu, rozdartym pomiędzy spisywaniem prostytutek, alkoholową maligną i nadludzkim wysiłkiem, by wciąż okazywać szacunek ojcu, zdał sobie sprawę, że w każdej kobiecie dostrzega ladacznicę. Nie to go jednak przeraziło. Był już przyzwyczajony do niewesołych myśli, do cynizmu nieco na pokaz, znał własne demony. Wystraszył się nagle swej przyszłości. Co zrobi, kiedy jego wierna dotąd żona wróci nocą do domu? W jej ustach kryje się alkoholowy oddech, w jej spojrzeniu czai się fałsz, w jej ciele drzemie syte spełnienie, na jej piersiach ślady namiętnych ugryzień. Co zrobi wtedy ten dzielny pogromca obojętnych prostytutek i wenerycznych alfonsów? Mock nie wiedział, jak się wtedy zachowa. O ileż byłoby lepiej, gdyby cały żeński ród składał się z ladacznic! Wtedy Mock nie byłby niczym zaskoczony.