Выбрать главу

Kawałek dalej Banjo bujał się na huśtawce. To dziwne, pomyślał Dave, ale Banjo wygląda tu na całkiem zadowolonego.

— Wczoraj znalazł drzewo, na którym rosną lizaki — powiedział smętnie. — Znaczy, mówię: wczoraj, ale kto może wiedzieć? I łazi za tym… no, za nim łazi. Jak pies. Nikt jeszcze nie uderzył Banjo, odkąd umarła nasza mama. Jest jak małe dziecko, wiesz przecież. Znaczy, w środku. Zawsze taki był. Słuchał mnie we wszystkim. Wiesz, jak powiedziałem: „Przyłóż komuś”, on to robił.

— A tamten zostawał przyłożony.

— No. A teraz wszędzie chodzi za nim. Rzygać mi się chce od tego.

— No to dlaczego tu siedzisz?

— Dla dziesięciu tysięcy dolarów. A on mówi, że może nawet więcej. Więcej, niż potrafimy sobie wyobrazić.

„On” zawsze oznaczał Herbatkę.

— Jemu nie chodzi tylko o pieniądze.

— No nie, ale ja tam nie pisałem się do władzy nad światem — oświadczył Średni Dave. — Takie rzeczy to same kłopoty.

— Pamiętam, jak wasza mama coś takiego mówiła — powiedział Siata. Średni Dave przewrócił oczami. Każdy pamiętał mamę Lilywhite. — Surowa kobieta. Twarda, ale sprawiedliwa.

— No… twarda.

— Kiedyś udusiła Błyszczącego Rona jego własną nogą… — ciągnął Siata. — Paskudną miała tę swoją prawą rękę wasza mama.

— No. Paskudną.

— Ona by nie zniosła kogoś takiego jak Herbatka.

— No — zgodził się Średni Dave.

— I piękny pogrzeb jej wyprawiliście, chłopaki. Prawie całe Mroki się zjawiły. Pełen szacunek. Te wszystkie kwiaty… I wszyscy wyglądali na takich… — Siata zawahał się. — Takich szczęśliwych. Oczywiście, na smutny sposób.

— No.

— Masz pojęcie, jak stąd wrócić do domu?

Średni Dave pokręcił głową.

— Ja też nie. Pewnie trzeba znaleźć to miejsce. — Siata zadrżał. — Znaczy, co on zrobił temu woźnicy… Znaczy, wiesz, ja tam nie potraktowałbym tak nawet własnego ojca.

— No.

— Zwyczajny świr, owszem, to mogę zrozumieć. Ale on potrafi mówić całkiem normalnie, a potem…

— No.

— Może gdybyśmy obaj zakradli się i…

— No… jasne. A jak długo byśmy pożyli? Sekundy.

— Gdybyśmy mieli szczęście… — zaczął Siata.

— Tak? Widziałeś go. To nie jeden z tych gości, co ci grożą. To jeden z tych gości, co cię zabiją, jak tylko cię zobaczą. I bez trudu. Musimy tu czekać, jasne? To jak w tym powiedzeniu o dosiadaniu tygrysa.

— Jakim powiedzeniu o dosiadaniu tygrysa? — spytał podejrzliwie Siata.

— No… — Średni Dave się zawahał. — Wiesz… kiedy dosiadłeś tygrysa i jedziesz, to gałęzie smagają cię po twarzy, pchły gryzą i takie tam. Więc musisz się trzymać. Myśl o pieniądzach. Są ich tam całe worki. Widziałeś przecież.

— Myślę o tym szklanym oku, które na mnie patrzy. I myślę, że może mi zajrzeć do głowy.

— Nie martw się, on cię o nic nie podejrzewa.

— A skąd wiesz?

— Jeszcze żyjesz, nie?

W grocie Wiedźmikołaja — małe dziecko z oczami okrągłymi z zachwytu.

WESOŁEGO STRZEŻENIA WIEDŹM. HO. HO. HO. NAZYWASZ SIĘ… EUFRAZJA KOZA, TAK?

— No, kochanie, odpowiedz miłemu panu.

— …k.

I MASZ SZEŚĆ LAT.

— No powiedz, skarbie. W tym wieku one wszystkie są takie same, prawda?

— …k.

I CHCESZ KUCYKA.

— …k.

Mała rączka pociągnęła kaptur Wiedźmikołaja w dół, do poziomu ust. Wujo Ciężki usłyszał gorączkowy szept. Po chwili Wiedźmikołaj się wyprostował.

TAK, WIEM. CO ZA NIEGRZECZNA ŚWINKA, NAPRAWDĘ…

Jego sylwetka zamigotała przez krótką chwilę, a potem sięgnął do worka.

TUTAJ MASZ UPRZĄŻ DLA SWOJEGO KUCYKA, I SIODŁO, I DOŚĆ DZIWACZNĄ SZTYWNĄ CZAPKĘ ORAZ PARĘ SPODNI, W KTÓRYCH WYGLĄDA SIĘ, JAKBY SIĘ TRZYMAŁO W KAŻDEJ KIESZENI DUŻEGO KRÓLIKA.

— Ale nie możemy mieć kucyka, prawda, Effi? Bo przecież mieszkamy na trzecim piętrze…

ALEŻ TAK. JEST W KUCHNI.

— Na pewno tylko sobie żartujesz, Wiedźmikołaju — powiedziała ostro matka.

HO. HO. ALEŻ ZE MNIE ZABAWNY GRUBAS. W KUCHNI? DOBRY ŻART. LALKI I TYM PODOBNE BĘDĄ DOSTARCZONE PÓŹNIEJ, ZGODNIE Z LISTEM.

— Co się mówi, Effi?

— …ujem.

— Zaraz, chyba nie wstawiłeś kucyka do kuchni, panie? — upewnił się Ciężki wujo Albert, gdy kolejka znów się przesunęła.

NIE BĄDŹ GŁUPI, ALBERCIE. POWIEDZIAŁEM TAK, ŻEBY BYŁO ZABAWNIE.

— To dobrze. Bo przez chwilę myślałem…

KUCYK JEST W SYPIALNI.

— Aha…

TO BARDZIEJ HIGIENICZNIE.

— No, przynajmniej jedno jest pewne. Na trzecim piętrze? Muszą teraz uwierzyć.

TAK. WIESZ, CHYBA ZACZYNAM NABIERAĆ WPRAWY. HO. HO. HO.

Niedaleko Osi Dysku śnieg płonął niebieskim i zielonym blaskiem. Na niebie wisiała aurora corealis: płachty bladego, zimnego płomienia otaczające centralne pasmo górskie i rzucające widmowe światło na lód. Wzdymały się, skręcały i rozciągały za poszarpanym łańcuchem, nad końcem którego poruszała się mała kropka. Powoli — kiedy oko wyobraźni zbliżało się coraz bardziej — nabierała kształtów Pimpusia.

Zwolnił i zatrzymał się w powietrzu. Susan spojrzała w dół.

Po chwili znalazła to, czego szukała. Na końcu doliny, wśród przysypanych śniegiem drzew, coś błyszczało jasno, odbijając niebo.

Zamek Kości.

Kiedy miała jakieś sześć czy siedem lat, rodzice usiedli z nią któregoś dnia i wytłumaczyli, że takie zjawiska jak Wiedźmikołaj naprawdę nie istnieją, że to tylko miłe opowiastki, że nie są rzeczywiste. A ona uwierzyła. Wszystkie te wróżki i strachy, wszystkie historie z samych korzeni człowieczeństwa nie były naprawdę prawdziwe.

Kłamali. Siedmiostopowej wysokości szkielet okazał się jej dziadkiem. Nie dziadkiem z ciała i krwi, naturalnie. Ale — można powiedzieć — dziadkiem aż do kości.

Pimpuś wylądował i pobiegł kłusem po śniegu.

Czy Wiedźmikołaj jest bogiem? Czemu nie, myślała Susan. Składano mu przecież ofiary: sherry i paszteciki. Dawał przykazania, nagradzał dobrych i wiedział, co kto robi. Jeśli człowiek wierzył, spotykały go różne przyjemności. Czasami można było znaleźć Wiedźmikołaja w grocie, czasami wysoko na niebie…

Zamek Kości wyrastał teraz przed nią. Z bliska wyraźnie widziała, że zasługuje na wielkie litery.

Oglądała go kiedyś na rysunku w książeczce dla dzieci. Mimo nazwy, drzeworytnik zdołał uczynić budowlę… prawie że wesołą.

Nie była wesoła. Kolumny przed wejściem wznosiły się na setki stóp. Każdy stopień był wyższy od człowieka. I wszystko miało szarozieloną barwę lodu.

Lodu… nie kości. W kolumnach dało się zauważyć mgliście znajome kształty, możliwą sugestię czaszki czy kości udowej, ale wszystko zbudowane było z lodu.

Pimpusiowi wysokie stopnie nie sprawiały kłopotu. Nie chodzi o to, że frunął, ale raczej chodził po gruncie, którego poziom sam wybierał.

Śnieg zasypał powierzchnię lodu. Susan patrzyła z góry na zaspy. Śmierć nie zostawił żadnych śladów, ale dostrzegła niewyraźne odciski butów. Skłonna była się założyć, że należały do Alberta. A tam, na wpół zamaskowane śniegiem… Wyglądało na to, że stały w tym miejscu sanie. Kręciły się zwierzęta. Jednak śnieg pokrył wszystko.

Zeskoczyła z konia. Z całą pewnością znalazła się w miejscu znanym z opisów, ale coś się nie zgadzało. Powinno tu być pełno świateł, gwaru i krzątaniny, a tymczasem miała wrażenie, że trafiła do ogromnego mauzoleum.