Выбрать главу

Kawałek za kolumnami leżał rozbity wielki blok lodu. Powyżej, w otworze, jaki wybił w stropie, widziała schody. Kiedy patrzyła, kilka małych bryłek lodu spadło miękko w zaspę.

Kruk zmaterializował się nagle i zmęczony wylądował na grudzie w pobliżu.

— To miejsce jest jak grobowiec — powiedziała Susan.

— Będzie moim, jeśli… jeszcze gdzieś dzisiaj… polecę — wysapał kruk. Śmierć Szczurów zeskoczył mu z grzbietu. — Nie godziłem się na te długodystansowe, szybsze od czasu trasy. Powinienem teraz siedzieć gdzieś w lesie i tworzyć ekscytująco dekorowane konstrukcje, mające przywabić samice.

— Altanniki tak robią — stwierdziła Susan. — Kruki nie.

— Aha, czyli nie wolno wykraczać poza rolę, tak? A wiesz, że nie dostaję tu posiłków?

Kruk przewrócił swymi niezależnie poruszanymi oczami.

— No więc gdzie są te wszystkie światła? — zapytał. — Gdzie gwar? Gdzie te wesołe małe dranie w spiczastych kapeluszach, w zielonych i czerwonych ubrankach? Powinni tu niezbyt przekonująco, ale rytmicznie stukać młotkami w drewniane zabawki.

— To bardziej przypomina świątynię jakiegoś dawnego boga gromu.

PIP.

— Nie, mapę odczytałam poprawnie. Zresztą Albert tu był. Wszędzie jest pełno popiołu z papierosów.

Szczur poskakał chwilę i pobiegał wkoło, z kościstym pyszczkiem tuż przy ziemi. Po chwili zapiszczał i odbiegł w mrok.

Susan podążyła za nim. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do słabego niebieskozielonego światła, zauważyła coś wyrastającego z podłogi — stała przed piramidą stopni, z wielkim fotelem na szczycie.

Kolumna z tyłu zatrzeszczała i przechyliła się lekko.

PIP.

— Mówi, że to miejsce przypomina mu starą kopalnię — wyjaśnił kruk. — No wiesz, kiedy już została porzucona i nikt nie dba o stemple ani podpory. Często takie widujemy.

Przynajmniej stopnie mają ludzki wymiar, pomyślała Susan, nie zwracając uwagi na gadanie ptaka. Śnieg sypał przez jeszcze jeden otwór w stropie. Buty Alberta tupały tu dość długo.

— A może stary Wiedźmikołaj rozbił swoje sanie? — zgadywał kruk.

PIIP?

— Przecież coś takiego mogło się zdarzyć. Świnie nie są przesadnie aerodynamiczne, prawda? Przy takim śniegu, no wiecie, słaba widoczność, ciemna chmura z przodu zbyt późno okazuje się szczytem, jakieś palanty w żółtych szatach patrzą z góry, biedak usiłuje sobie przypomnieć, czy powinien schować czyjąś głowę między nogi, potem BABAM, i po wszystkim. Tylko jacyś szczęśliwi wspinacze zrobią sobie mnóstwo kiełbasy i znajdą czarną skrzynkę.

PIP!

— Tak, ale przecież był stary. Pewnie już nie powinien latać w tym wieku.

Susan podniosła coś na wpół zakopanego w śniegu. To była czerwono-biała szklana laska z cukierkami.

Nogą rozkopała śnieg w innym miejscu i znalazła drewnianego żołnierza w mundurze, który nie rzucałby się w oczy tylko w nocnym klubie dla kameleonów na twardych prochach. Dalsze poszukiwania doprowadziły ją do zepsutej trąbki.

Coś stęknęło i zazgrzytało w mroku.

Kruk odchrząknął.

— Kiedy szczur mówił, że to miejsce przypomina mu kopalnię — rzekł — chodziło mu o to, że opuszczone kopanie zwykle w taki sam sposób zgrzytają i stękają. Rozumiesz? Nikt nie dba o podpory. Spadają kamienie. I zanim się zorientujesz, jesteś już tylko zygzakiem w piaskowcu. Usiłuję ci w ten sposób przekazać, że nie powinniśmy tu siedzieć za długo.

Susan szła dalej, zatopiona w myślach.

Nic się nie zgadzało. Zamek Kości wyglądał, jakby był porzucony od lat, a to przecież niemożliwe.

Kolumna obok zgrzytnęła i przekrzywiła się trochę. Z sufitu spłynęła chmura drobniutkich lodowych kryształków.

Oczywiście, to nie jest tak całkiem zwyczajne miejsce. Nie da się zbudować tak wielkiego pałacu z lodu. To trochę tak jak z domem Śmierci. Gdyby opuścił go na dłużej, wszystkie zjawiska, które uległy zawieszeniu — jak czas albo fizyka — wtargnęłyby z powrotem. Tak jakby pękła tama.

Odwróciła się, by wyjść, i znowu usłyszała stęknięcie. Nie było znacząco inne od tych udręczonych dźwięków wydawanych przez lód, tyle że lód potem nie jęczał:

— O, ja…

W zaspie leżał jakiś człowiek. Niemal go przeoczyła, bo miał na sobie białą togę. Leżał na wznak, z rozłożonymi rękami, jakby zamierzał robić orły na śniegu, ale zrezygnował.

Nosił małą koronę, chyba z liści winorośli.

I ciągle stękał.

Spojrzała w górę. Tutaj dach też był dziurawy, ale nikt przecież nie mógłby spaść z tak wysoka i przeżyć.

W każdym razie nikt z ludzi.

A ten wydawał się człowiekiem, teoretycznie całkiem młodym. Ale tylko teoretycznie, ponieważ — nawet w odbitym blasku lśniącego śniegu — jego twarz wyglądała, jakby ktoś nią wymiotował.

— Nic ci nie jest? — spytała.

Leżący otworzył oczy i popatrzył w górę.

— Chciałbym nie żyć — jęknął.

Kawał lodu rozmiarów domu runął gdzieś w głębi budowli i eksplodował deszczem ostrych, małych odłamków.

— Może trafiłeś we właściwie miejsce — mruknęła Susan. Chwyciła chłopaka pod pachy i wyciągnęła ze śniegu. — Wydaje mi się, że niezłym pomysłem byłoby wyjść stąd jak najszybciej. Co o tym sądzisz? Tu wszystko się rozsypuje.

— O, ja…

Udało jej się zarzucić sobie na ramię jego rękę.

— Możesz chodzić?

— O, ja…

— Pomogłoby, gdybyś przestał to powtarzać i spróbował iść.

— Przepraszam, ale mam chyba… za dużo nóg. Au.

Susan, jak mogła, starała się go podtrzymywać. Chwiejnie, ślizgając się, ruszyli do wyjścia.

— Moja głowa — powiedział chłopak. — Moja głowa. Moja głowa. Moja głowa. Okropnie łupie. Głowa. Jakby ktoś w nią walił. W moją głowę. Młotkiem.

Rzeczywiście tak było. Mały zielono-fioletowy chochlik siedział wśród jego mokrych włosów, trzymając w rękach duży drewniany młotek. Przyjaźnie skinął Susan głową, po czym uderzył znowu.

— O, ja…

— To nie było konieczne! — zawołała Susan.

— Chcesz mnie uczyć mojej pracy? — oburzył się chochlik. — I pewnie sama zrobiłabyś to lepiej, co?

— W ogóle bym tego nie zrobiła.

— No, ale ktoś musi…

— On jest. Częścią. Systemu — oznajmił chłopak.

— No właśnie — zgodził się chochlik. — Możesz mi potrzymać młotek? To zejdę i pomaluję mu język żółtą mazią.

— Złaź natychmiast!

Susan próbowała złapać stworka, ale odskoczył, ciągle ściskając młotek, i złapał się kolumny.

— Jestem częścią systemu, wiesz?! — wrzasnął.

Chłopak ścisnął się za głowę.

— Czuję się potwornie — wyjęczał. — Masz może trochę lodu?

Po czym — ponieważ istnieją konwencje potężniejsze od zwykłej fizyki — budowla runęła.

Upadek Zamku Kości był stateczny, imponujący i wydawał się trwać bardzo długo. Przewracały się kolumny, zsuwały bloki dachu, rozpadał się i pękał lód. Powietrze nad walącą się ruiną wypełniła burza śniegu i lodowych kryształków.

Susan obserwowała to spod drzew. Chłopak, oparty o wygodny pień, otworzył oczy.

— Niesamowite — powiedział z wysiłkiem.

— Co takiego? Chodzi ci o to, że wszystko zmienia się w śnieg?

— To, jak mnie złapałaś i pobiegłaś. Ouć!

— Ach, to…

Zgrzyt lodu nie ustawał. Padające kolumny nie nieruchomiały, kiedy dotykały gruntu, ale dalej rozpadały się na proch.