— A może zmieszamy wszystko razem i zobaczymy, co się stanie?
A Ridcully zareagował tradycyjną odpowiedzią:
— Chyba warto spróbować.
Przeznaczony na lekarstwo duży szklany dzban umieszczono na postumencie w samym środku sali. Magowie i tak kochali ceremoniały, a tu dodatkowo uznali, że skoro mają uleczyć największego kaca na świecie, powinni brać się do tego w odpowiednim stylu.
Susan i Bilious przyglądali się dodawaniu kolejnych ingrediencji. Mniej więcej w połowie, kiedy mikstura miała barwę pomarańczowobrunatną, zrobiła „glup”.
— Niewielka poprawa, moim zdaniem — uznał wykładowca run współczesnych.
Wzmacniacz Winkelberta był przedostatnim składnikiem. Dziekan opuścił do naczynia zielonkawą kulę światła, która zanurzyła się pod powierzchnię. Jedynym widocznym efektem były fioletowe bąbelki, które po ścianach dzbana sunęły w górę i kapały na podłogę.
— To jest to? — zapytał o, bóg.
— Wydaje się, że jogurt nie był dobrym pomysłem — stwierdził dziekan.
— Ja tego nie wypiję — zapowiedział stanowczo Bilious i chwycił się za głowę.
— Przecież bogów właściwie nie da się zabić, prawda?
— No i świetnie. Dlaczego w takim razie od razu nie wsadzicie mi nóg w maszynkę do mięsa?
— Jeśli uważasz, że to pomoże…
— Przewidziałem pewien zakres oporu ze strony pacjenta — rzekł nadrektor. Zdjął kapelusz i z kieszonki w podszewce wyłowił niedużą kryształową kulę. — Może zobaczymy, co tam słychać u boga wina? W taką noc łatwo będzie odszukać takie rozrywkowe bóstwo…
Chuchnął i przetarł kryształ rękawem. Uśmiechnął się.
— No, tutaj jest ten łobuziak! W Dunmanifestin, jak przypuszczam. Tak… tak… Leży na sofie, otoczony przez nagie menady.
— Kogo? Maniaków? — nie zrozumiał dziekan.
— Jemu chodzi o… podniecające młode kobiety — wyjaśniła Susan.
Miała wrażenie, że jakiś ruch zaczął się pośród magów, nonszalancki spacer w stronę migoczącej kuli.
— Nie widzę dokładnie, co robi… — mówił Ridcully.
— Może ja się zorientuję — zaproponował z nadzieją kierownik studiów nieokreślonych.
Ridcully odwrócił się, by usunąć kulę z zasięgu jego rąk.
— A tak — powiedział. — Wygląda na to, że coś pije. Tak, to chyba piwo i czarna porzeczka, jeśli mogę zauważyć…
— O, ja… — jęknął o, bóg.
— A te młode kobiety… — zaczął wykładowca run współczesnych.
— Widzę sporo butelek na stole — ciągnął Ridcully. — Ta na przykład, tak, to chyba jabłkownik, który, jak wiesz, robi się z jabłek…
— Głównie z jabłek — wtrącił dziekan. — A co do tych biednych, obłąkanych dziewcząt…
O, bóg osunął się na kolana.
— I jeszcze… taki alkohol, no wiesz, z robakiem w butelce…
— O, ja…
— Stoi też pusta szklanka, duża, ale nie wiem, co zawierała. Jest w niej papierowa parasolka i parę wiśni na patyczku. Aha, i jeszcze taka malutka zabawna małpka.
— Oooo…
— Naturalnie, jest też wiele innych butelek — opowiadał wesołym głosem Ridcully. — Głównie kolorowe drinki. Takie robione z melonów, z kokosa, z czekolady i podobne; no wiesz. Zabawne, ale jedyne naczynia, jakie widzę, to duże kufle…
Bilious upadł na twarz.
— Dobrze — wymamrotał. — Wypiję to ohydne świństwo.
— Nie jest jeszcze gotowe. O, dziękuję, Modo.
Modo wszedł dyskretnie, pchając przed sobą wózek. Stała na nim duża metalowa misa, a w niej mała buteleczka umieszczona w stosie pokruszonego lodu.
— Właśnie przygotowałem na strzeżeniowiedźmową wieczerzę — wyjaśnił Ridcully. — Chyba jeszcze nie zdążył dojrzeć.
Odłożył kryształową kulę i wyjął z kapelusza parę grubych rękawic.
Magowie rozstąpili się, niby płatki rozwijającego się kwiatu. Przed chwilą otaczali Ridcully’ego, teraz stali w pobliżu różnych solidnych elementów umeblowania.
Susan miała wrażenie, że znalazła się na ważnej ceremonii, ale nie zna obowiązujących reguł.
— Co to jest? — zapytała, gdy nadrektor ostrożnie podniósł buteleczkę.
— Sos wow-wow — wyjaśnił. — Najwspanialsza przyprawa znana ludzkości. Wspaniały dodatek do mięsa, ryb, drobiu, jajek i wielu potraw warzywnych. Nie jest bezpieczny, póki para kondensuje się jeszcze na ściankach. — Przyjrzał się buteleczce, a następnie potarł ją palcem. Wydała szklisty, jękliwy dźwięk. — Z drugiej strony — dodał z zadowoleniem — jeśli to ma być lek typu „pomóż albo zabij”, a pacjent jest praktycznie nieśmiertelny, to chyba mamy tu niezawodny środek.
Przytrzymał korek kciukiem i energicznie potrząsnął buteleczką. Trzasnęło głośno, gdy kierownik studiów nieokreślonych i pierwszy prymus usiłowali wcisnąć się pod ten sam stół.
— Nie wiadomo, czemu oni wszyscy nie chcą tego docenić — westchnął Ridcully, pochodząc do dzbana.
— Osobiście wolę sosy, po których nie należy wstrzymywać się od gwałtownych ruchów przez pół godziny po posiłku — mruknął dziekan.
— I których nie można używać do rozdrabniania kamieni — dodał pierwszy prymus.
— Ani usuwania korzeni drzew — uzupełnił kierownik studiów nieokreślonych.
— I które nie są zakazane w trzech miastach — zakończył wykładowca run współczesnych.
Ridcully ostrożnie odkorkował buteleczkę. Syknęło wciągane przez zęby powietrze.
Przechylił ją i kilka kropel spadło do dzbana. Nic się nie stało.
Wlał większą porcję. Mikstura pozostała nieodmiennie obojętna.
Ridcully podejrzliwie powąchał buteleczkę.
— Może dodałem za mało startego wahooni? — zastanowił się, po czym odwrócił buteleczkę i wylał do dzbana całą zawartość.
Mikstura zareagowała cichym „glup”.
Magowie zaczęli podnosić się i otrzepywać szaty. Uśmiechali się do siebie z zakłopotaniem, jak ludzie, którzy wiedzą, że właśnie byli członkami zespołu synchronicznego robienia z siebie durniów.
— Wiem, że ta asafetida leżała w spiżarni dość długo — powiedział Ridcully.
Odwrócił buteleczkę i przyjrzał się jej ze smutkiem. Potem raz jeszcze przechylił szyjkę w dół i mocno stuknął w dno. Odrobina sosu pojawiła się na krawędzi i lśniła tam przez chwilę. Potem zaczęła formować kroplę.
Spojrzenia magów skierowały się ku niej niby ściągane niewidzialną siłą. Nie byliby jednak magami, gdyby nie potrafili choć trochę zajrzeć w przyszłość. Dlatego, kiedy kropla nabrzmiała i zaczęła przybierać kształt gruszki, z szybkością zadziwiającą u ludzi tak zaawansowanych w latach i obwodzie talii zanurkowali na podłogę.
Kropla spadła.
Zrobiła „glup”.
I to wszystko.
Po chwili Ridcully, który stał w miejscu jak posąg, odetchnął z ulgą.
— Sam nie wiem — powiedział, odwracając się. — Wolałbym, żebyście okazali nieco więcej godności…
Ognista kula poderwała go w powietrze. Potem wzniosła się do sufitu, rozprysnęła szeroko i zniknęła z cichym puknięciem, pozostawiając idealną chryzantemę przypalonego tynku.
Czyste białe światło wypełniło salę. Zabrzmiał dźwięk.
DZYŃ. DZYŃ.
PSSSS.
Magowie zaryzykowali zerknięcie przez ramię.
Dzban się jarzył. Wypełniał go płynny blask, który bulgotał delikatnie i sypał iskrami niczym wirujący brylant.
— Coś takiego… — szepnął wykładowca run współczesnych.