Выбрать главу

— Przywołujecie zjawiska do istnienia — podsumowała Susan.

— Takie jak na przykład Goblin Dawania Dziekanowi Wielkiego Wora Pieniędzy? — powiedział głośno dziekan, który czasami potrafił myśleć bardzo szybko. Rozejrzał się z nadzieją. — Ktoś słyszy te magiczne dzwonki?

— A często dostaje pan worki pieniędzy? — spytała Susan.

— Nie żeby codziennie, raczej nie. Ale jeśli…

— W takim razie prawdopodobnie brakuje okultystycznej przestrzeni dla Goblina Worków Pieniędzy.

— Osobiście zawsze się zastanawiałem, co się dzieje z moimi skarpetami — przyznał z uśmiechem kwestor. — Wiecie, zawsze jednej brakuje. Kiedy jeszcze byłem mały, myślałem, że coś je zabiera…

Magowie pomyśleli przez chwilę. A potem wszyscy usłyszeli cichy, dźwięczny głos dziejącej się magii.

Nadrektor dramatycznym gestem wskazał sufit.

— Na górę, do pralni! — zawołał.

— Pralnia jest na dole, Ridcully — zauważył dziekan.

— Na dół, do pralni!

— I wiesz, Ridcully, że pani Whitlow nie lubi, kiedy tam zaglądamy — przypomniał kierownik studiów nieokreślonych.

— A kto jest nadrektorem na tym uniwersytecie, jeśli wolno spytać? Czy może pani Whitlow? Nie wydaje mi się. A może ja? Niewiarygodne, ale chyba rzeczywiście!

— No tak, ale sam wiesz, jaka ona bywa…

— To prawda — przyznał Ridcully.

— O ile pamiętam, wyjechała na święta do siostry — wtrącił kwestor.

— Żadna gospodyni nie będzie nam wydawać rozkazów — oznajmił z mocą nadrektor. — Do pralni!

Magowie wybiegli szybko, pozostawiając tylko Susan, o, boga, Gnoma Kurzajkę i Wróżkę Wypadających Włosów.

— Wytłumacz mi jeszcze raz, co to za ludzie — poprosił o, bóg.

— Jedni z najbardziej inteligentnych na świecie — odpowiedziała Susan.

— A ja jestem trzeźwy, tak?

— Inteligentny to nie to samo co rozsądny. I jest takie powiedzenie, że kto chce kroczyć ścieżką mądrości, w pierwszym kroku musi się stać małym dzieckiem.

— Myślisz, że słyszeli kiedyś o drugim kroku?

Susan westchnęła.

— Raczej nie, ale czasami przewracają się przy nim, kiedy tak biegają w kółko i krzyczą.

— Aha. — O, bóg rozejrzał się. — Jak myślisz, mają tu jakieś soki?

Ścieżka mądrości rzeczywiście zaczyna się od pierwszego kroku.

Ludzie jednak zwykle błądzą, gdyż ignorują tysiące kolejnych kroków, które trzeba wykonać potem. Robią pierwszy, decydując stać się jednością z wszechświatem, ale z jakichś powodów zapominają, by zrobić kolejny logiczny krok i żyć przez siedemdziesiąt lat na szczycie góry, z dzienną dietą złożoną z miseczki ryżu i kubka herbaty z masłem z mleka jaka, a dopiero to nadałoby tej decyzji jakiś sens. Wprawdzie dowody potwierdzają, że droga do piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami, jednak prawdopodobnie wszystkie znajdują się w pierwszych krokach.

Dziekan zawsze najlepiej sobie radził w takich chwilach. Szedł na czele pomiędzy wielkimi miedzianymi kadziami, wtykał laskę w ciemne kąty i powtarzał pod nosem: „Uch, uch, uch”.

— Dlaczego miałby się objawić właśnie tutaj? — szepnął wykładowca run współczesnych.

— Punkt niestabilności rzeczywistości — odparł Ridcully, stając na palcach, by zajrzeć do kotła z wybielaczem. — Wszystko trafia właśnie tutaj. Powinieneś już to wiedzieć.

— Ale czemu akurat teraz? — dopytywał się kierownik studiów nieokreślonych.

— Nie gadać! — syknął dziekan i skoczył w następne przejście, wyciągając przed siebie laskę. — Ha! — wrzasnął, po czym zrobił zawiedzioną minę.

— Jak duże może być to coś, co kradnie skarpetki? — zainteresował się pierwszy prymus.

— Nie wiem — przyznał Ridcully. Zajrzał za stos desek do prania. — Kiedy tak o tym myślę, wydaje mi się, że przez lata straciłem chyba tonę skarpet.

— Ja też — mruknął wykładowca run współczesnych.

— A więc… powinniśmy szukać w ciasnych miejscach czy w obszernych miejscach? — ciągnął pierwszy prymus tonem człowieka, którego pociąg myśli wjechał właśnie do długiego i ciemnego tunelu.

— Rozsądne pytanie — zgodził się Ridcully. — Dziekanie, dlaczego wciąż zachęcasz nas do marszu?

— Mówię „uch”, Mustrumie — wyjaśnił dziekan. — Nie jest to skrót od ruchu, co oznacza… oznacza…

— Niepozostawanie na miejscu?

— Ruch owszem, zgoda, ale uch… No, czasami trzeba to powiedzieć.

— Ta skarpetkowa kreatura… — odezwał się znowu pierwszy prymus. — Ona je kradnie, czy pożera?

— Nieźle kombinuje ten facet — pochwalił Ridcully, rezygnując z dyskusji z dziekanem. — Przekażcie wszystkim: nikt nie powinien wyglądać jak skarpeta. Zrozumiano?

— Jak można… — zaczął dziekan.

I wtedy wszyscy usłyszeli:

…grnf, grnf, grnf…

Był to łakomy odgłos, dźwięk sugerujący coś obdarzonego dużym, trudnym do zaspokojenia apetytem.

— Pożeracz skarpet! — jęknął pierwszy prymus, zaciskając powieki.

— Ilu macek powinniśmy się u niego spodziewać? — zapytał wykładowca run współczesnych. — Tak mniej więcej…

— To bardzo… bardzo duży odgłos, prawda? — wtrącił kwestor.

— Powiedzmy, z dokładnością do tuzina… — Wykładowca run współczesnych zaczął się wycofywać.

…grnf, grnf, grnf…

— Pewnie jak tylko nas zobaczy, zedrze z nas skarpetki — jęknął pierwszy prymus.

— No… przynajmniej pięć albo sześć macek. Jak sądzicie? — pytał wykładowca run współczesnych.

— Wydaje mi się, że słychać go gdzieś zza machin piorących — poinformował dziekan.

Machiny miały po dwa piętra wysokości i były zwykle używane tylko wtedy, gdy populacja uniwersytetu wzrastała gwałtownie w okresie zajęć. Potężny kołowrót łączył się w każdej kadzi z parą wielkich pobielałych wioseł; pod kadziami umieszczono paleniska. Operując z pełną mocą, machiny wymagały obsługi co najmniej sześciu ludzi, by wrzucać pranie, dokładać do ognia i smarować ramiona piorące. Ridcully widział raz, jak to wygląda — przypominały mu wizję bardzo czystego i higienicznego piekła, takiego, gdzie po śmierci mogłoby trafiać mydło.

Dziekan zatrzymał się przy drzwiach do bojlerów.

— Coś tam jest — szepnął. — Słuchajcie!

…grnf…

— Ucichło! Wie, że tu jesteśmy! — syknął. — Wszyscy gotowi? Uch!

— Nie! — pisnął wykładowca run współczesnych.

— Ja otworzę drzwi, a wy postaracie się to zatrzymać! Raz… dwa… trzy! Och…

Sanie wzniosły się w zimowe niebo.

OGÓLNIE RZECZ BIORĄC, UWAŻAM, ŻE POSZŁO CAŁKIEM DOBRZE. CO O TYM SĄDZISZ?

— Tak, panie — zgodził się Albert.

TROCHĘ MNIE JEDNAK ZDZIWIŁ TEN CHŁOPCZYK W KOLCZUDZE.

— To chyba był strażnik, panie.

NAPRAWDĘ? W KAŻDYM RAZIE ODSZEDŁ ZADOWOLONY, A TO PRZECIEŻ NAJWAŻNIEJSZE.

— Naprawdę, panie?

Albert trochę się martwił. Osmotyczna natura Śmierci powodowała, że aż nazbyt szybko przyswajał sobie nowe idee. Oczywiście Albert rozumiał, dlaczego muszą to wszystko robić, ale pan… No, panu brakowało czasami niezbędnego umysłowego wyposażenia, by rozróżnić, co powinno być prawdą, a co nie…

WYDAJE MI SIĘ RÓWNIEŻ, ŻE ŚMIECH WYCHODZI MI TERAZ O WIELE LEPIEJ. HO. HO. HO.