— Tak, panie. Bardzo wesoły. — Albert zerknął na listę. — Ale robota czeka, nieprawdaż… Następny klient jest całkiem niedaleko, panie, więc lepiej prowadzić sanie nisko.
ŚWIETNIE, ŚWIETNIE! HO. HO. HO.
— Sara, mała dziewczynka sprzedająca zapałki, przy wejściu sklepu Fajki i Tytoń Naparstka, aleja Forsołapka. Tak mam tu napisane.
A CZEGO ONA CHCIAŁABY NA STRZEŻENIE WIEDŹM?
— Nie wiem. Nigdy nie przysłała listu. A przy okazji, taka luźna uwaga, panie… Nie musisz przez cały czas mówić „Ho, ho, ho”. Sprawdźmy… Mam tu napisane… — Albert zaczął czytać, bezgłośnie poruszając wargami.
MYŚLĘ, ŻE LALKA ZAWSZE JEST DOBRZE WIDZIANA. ALBO JAKAŚ ODMIANA PLUSZOWEJ ZABAWKI. WOREK CHYBA WIE. CO DLA NIEJ MAMY, ALBERCIE? HO. HO. HO.
Coś małego znalazło się w jego dłoni.
— To — rzekł Albert.
OCH.
Na chwilę zapadła przerażająca cisza. Obaj wpatrywali się w życiomierz.
— Jesteś na całe życie, panie, nie tylko na Strzeżenie Wiedźm — odezwał się w końcu Albert. — A życie płynie dalej. W pewnym sensie.
PRZECIEŻ TO NOC STRZEŻENIA WIEDŹM.
— Tradycyjny okres dla takich spraw, jak rozumiem.
WYDAWAŁO MI SIĘ, ŻE TO CZAS RADOŚCI, powiedział Śmierć.
— No wiesz, panie, w zasadzie… Jedną z rzeczy, która daje ludziom jeszcze więcej radości, jest świadomość, że są tacy, którzy tej radości nie znają — wyjaśnił rzeczowo Albert. — Tak to już jest, panie.
NIE. Śmierć wstał. TAK TO BYĆ NIE POWINNO.
Główny hol był już przygotowany do Strzeżeniowiedźmowego Bankietu. Stoły uginały się pod ciężarem sztućców, a przecież miną jeszcze długie godziny, zanim trafią tu jakieś potrawy. Trudno było sobie wyobrazić, że znajdzie się dla nich miejsce pośród ozdobnych pater z owocami i lasu kieliszków do wina.
O, bóg sięgnął po menu i otworzył na czwartej stronie.
— „Danie czwarte: mięczaki i skorupiaki. Zestaw: homary, kraby, raki, krewetki zwykłe, krewetki olbrzymie, ostrygi, małże, małże olbrzymie, małże zielonowargie, małże wąskowargie, skałoczepy tygrysie z masłem i ziołami. Wino: Trzech Magów, Chardonnay, rok zbiorów: Żaba. Piwo: Winkle’a Specjalnie Warzone”. — Odłożył kartę. — To ma być jedno danie?
— To bardzo wybitne osoby, jeśli chodzi o jedzenie.
Odwrócił menu. Na okładce był herb Niewidzialnego Uniwersytetu i trzy duże litery starożytnego alfabetu:
ηνπ
— To jakaś magiczna formuła?
— Nie. — Susan westchnęła. — Zawsze wpisują to na menu. Można uznać, że to nieoficjalne motto Niewidzialnego Uniwersytetu.
— A co to znaczy?
— Eta ni pi.
Bilious spojrzał na nią wyczekująco.
— Tak?
— No… to taki skrót. E tam nie pij.
— To właśnie powiedziałaś, owszem.
— No… nie. Widzisz, litery pochodzą z alfabetu efebiańskiego i tylko brzmią podobnie do „e tam nie pij”. Że niby można pić, rozumiesz.
— Aha. — Bilious z mądrą miną pokiwał głową. — Widzę, że może to prowadzić do nieporozumień.
Susan poczuła się nieco bezradna wobec tego wyrazu uprzejmego niezrozumienia.
— Nie — odparła. — To znaczy, one z założenia powinny prowadzić do nieporozumień, a wtedy można się z tego śmiać. Nazywa się to kalambour albo gra słów. Eta ni pi. — Przyjrzała mu się z uwagą. — Śmiejesz się — dodała. — Ustami. Tylko tak naprawdę się nie śmiejesz, bo właściwie z takich rzeczy nie należy się śmiać.
— Może znajdę gdzieś szklankę mleka — powiedział bezradnie o, bóg, spoglądając na liczne baterie butelek i dzbanów. Wyraźnie zrezygnował z poczucia humoru.
— O ile wiem, nadrektor nie pozwala trzymać mleka na uniwersytecie — uprzedziła go Susan. — Mówi, że wie, skąd się je bierze, i że to niehigieniczne. I tak uważa człowiek, który codziennie zjada na śniadanie trzy jajka! A właściwie skąd wiesz o mleku?
— Mam… wspomnienia. Nie to, żeby o czymś konkretnym. Po prostu, wiesz, wspomnienia. Na przykład wiem, że drzewa zwykle rosną zielonym końcem do góry. I takie tam… Przypuszczam, że bogowie po prostu wiedzą różne rzeczy.
— Masz jakieś szczególne boskie moce?
— Potrafiłbym może zmienić wodę w napój odbierający siły. — Pomasował palcami grzbiet nosa. — Czy to w czymś pomoże? Jest też możliwe, że umiem zsyłać na ludzi potworny ból głowy.
— Muszę się dowiedzieć, czemu mój dziadek… dziwnie się zachowuje.
— Nie możesz go spytać?
— Nie powie!
— Czy często wymiotuje?
— Nie sądzę. On w ogóle zbyt często nie jada. Czasem porcję curry, raz czy dwa razy w miesiącu.
— Musi być bardzo chudy.
— Nie wyobrażasz sobie nawet.
— W takim razie… Czy często patrzy na siebie w lustrze i mówi „Aargh”? Albo wystawia język i zastanawia się, czemu jest taki żółty? Widzisz, możliwe, że mam pewien wpływ na ludzi cierpiących na kaca. Gdyby dużo pił, może zdołałbym coś zdziałać.
— Nie wyobrażam sobie, żeby robił to, o czym mówiłeś. Może lepiej od razu ci powiem. Mój dziadek to… Śmierć.
— Przykro mi to słyszeć.
— Chodzi o to, że on jest Śmiercią.
— Słucham?
— Śmierć. No wiesz… Śmierć.
— Znaczy, czarna szata…
— …Kosa, biały koń, kości… Tak. Śmierć.
— Chciałem tylko się upewnić, że dobrze rozumiem — oświadczył o, bóg uspokajającym tonem. — Uważasz, że twój dziadek jest Śmiercią i twierdzisz, że to on się dziwnie zachowuje?
Pożeracz skarpetek spojrzał czujnie na magów. Po chwili jego szczęki podjęły pracę.
…grnf, grnf…
— Zaraz, ta jest moja! — krzyknął kierownik studiów nieokreślonych i wyciągnął rękę.
Pożeracz skarpetek cofnął się szybko.
Wyglądał jak bardzo mały słoń z bardzo szeroką, rozszerzającą się trąbą, w której znikała właśnie jedna ze skarpetek kierownika studiów nieokreślonych.
— Zabawne stworzonko, co? — rzucił Ridcully, opierając laskę o ścianę.
— Oddaj to, potworze jeden! — Kierownik studiów nieokreślonych nie rezygnował. — A kysz!
Pożeracz skarpetek usiłował się odsunąć, pozostając równocześnie na miejscu. Powinno to być niemożliwe, jednak w rzeczywistości wiele małych zwierzątek wykonuje identyczny manewr, kiedy zostaną przyłapane na jedzeniu czegoś zakazanego. Nogi przebierają wtedy gorączkowo, ale szyja i szczęki wyciągają się w stronę zdobyczy… Wreszcie skarpetka z cichym mlaśnięciem zniknęła wewnątrz trąby, a stwór poczłapał za bojler. Po chwili wysunął zza niego jedno oko i podejrzliwie obserwował magów.
— Były drogie, wiecie. Z piętą wzmacnianą lnianym włóknem — mruczał kierownik studiów nieokreślonych.
Wieczór rozwijał się nadspodziewanie interesująco. Ridcully wysunął szufladkę w swoim kapeluszu, by wydobyć stamtąd fajkę i kapciuch z ziołowym tytoniem. Potarł zapałkę o machinę piorącą.
— Musimy to jakoś załatwić — oświadczył, gdy po kilku pyknięciach halę pralni wypełnił aromat jesiennych ognisk. — Nie możemy pozwolić, żeby różne stwory tak sobie zaczynały istnieć, bo akurat ktoś o nich pomyślał. To niehigieniczne.
Sanie wyhamowały z poślizgiem przy końcu alei Forsołapki.
CHODŹMY, ALBERCIE.
— Sam wiesz, panie, że nie powinieneś robić takich rzeczy. Pamiętasz, jak się to skończyło ostatnim razem.