— Wiem, o co panu chodzi — zgodził się Myślak. — To jak z ołówkami. Przez lata pracy musiałem kupić chyba setki ołówków, a ile tak naprawdę wypisałem do końca? Sam nawet przyłapałem się na podejrzeniu, że coś się tu zakrada i je wyżera.
Zadźwięczało ciche „dzyń, dzyń, dzyń”. Myślak zamarł.
— Co to było? — zapytał. — Czy powinienem się odwrócić? Zobaczę coś potwornego?
— Wygląda jak dość zaskoczony ptak — uspokoił go nadrektor.
— Z bardzo dziwacznie ukształtowanym dziobem — dodał wykładowca run współczesnych.
— Chciałbym wiedzieć, kto dzwoni tymi przeklętymi dzwoneczkami — mruknął Ridcully.
O, bóg słuchał uważnie. Susan była zdumiona. Wydawał się niczemu nie dziwić. Nigdy jeszcze nie rozmawiała z nikim tak szczerze — i powiedziała mu to.
— To pewnie dlatego, że na początku niczego nie zakładałem — wyjaśnił. — Może dlatego, że nie byłem poczęty.
— W każdym razie tak to wygląda — podsumowała Susan. — Jak widzisz, nie odziedziczyłam żadnych… cech fizycznych. Przypuszczam, że tylko patrzę na świat w pewien szczególny sposób.
— Jaki sposób?
— No… nie zawsze istnieją w nim bariery. Jak z tym, na przykład.
Zamknęła oczy. Lepiej się czuła, kiedy nie widziała, co robi. Jakaś część jej umysłu upierała się, że to niemożliwe.
Poczuła tylko delikatny chłód i lekkie mrowienie.
— Co przed chwilą zrobiłam? — spytała, nie otwierając oczu.
— No… pomachałaś ręką przez stół.
— Sam widzisz.
— Hm… zakładam, że większość ludzi tego nie potrafi?
— Nie!
— Nie musisz krzyczeć. Nie mam doświadczenia w kwestiach ludzkich istot, prawda? Z wyjątkiem tej chwili, kiedy słońce świeci przez szczelinę w zasłonach. A wtedy na ogół pragną, żeby rozstąpiła się ziemia i je pochłonęła. To znaczy ludzkie istoty, nie zasłony.
Susan wyprostowała się na krześle. Wiedziała, że maleńka część mózgu powtarza, że tak, jest tutaj krzesło, całkiem realne, można na nim siedzieć.
— Są też inne sprawy — powiedziała. — Czasami pamiętam różne wydarzenia. Wydarzenia, które się jeszcze nie wydarzyły.
— To użyteczne?
— Nie! Bo nigdy nie wiem, jak… Rozumiesz, to jakby oglądać przyszłość przez dziurkę od klucza. Widzisz różne fragmenty, ale nigdy naprawdę nie wiesz, czym są, dopóki nie dotrzesz do odpowiedniej chwili i nie zobaczysz, jak pasują do całości.
— To może być pewien kłopot — zgodził się uprzejmie o, bóg.
— Możesz mi wierzyć. Zresztą najgorsze jest czekanie. Patrzysz, kiedy zdarzy się pierwszy fragment. Na ogół nigdy nie pamiętam z przyszłości niczego użytecznego, tylko takie pomieszane sugestie, które nie mają żadnego sensu do chwili, kiedy już jest za późno. Czy na pewno nie wiesz, czemu się pojawiłeś akurat w zamku Wiedźmikołaja?
— Nie. Pamiętam tylko, że byłem… no, czy rozumiesz, o co chodzi w określeniu „bezcielesna jaźń”?
— O tak.
— Dobrze. Potrafisz zatem zrozumieć, o co chodzi z bezcielesnym bólem głowy. A potem, całkiem nagle, leżałem na plecach, których wcześniej nie miałem, w takim czymś zimnym i białym, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Ale myślę, że jeśli masz już zaistnieć, w jakimś miejscu musi to nastąpić.
— Gdzieś, gdzie ktoś inny, kto powinien istnieć, nie istnieje — stwierdziła Susan, na wpół do siebie.
— Słucham?
— Nie było tam Wiedźmikołaja. I tak nie powinno go tam być, nie dziś w nocy, ale tym razem nie było go nie dlatego, że był gdzie indziej, tylko dlatego, że nigdzie już nie był. Nawet jego zamek znikał.
— Pewnie z czasem lepiej zrozumiem, o co chodzi z tą inkarnacją — pocieszył ją o, bóg.
— Większość… — zaczęła Susan. I nagle zadrżała. — Och, nie! Co on robi? CO ON ROBI?
DOBRA ROBOTA, MOIM ZDANIEM.
Sanie pędziły po niebie. W dole przesuwały się ośnieżone pola.
— Hmmf — odparł Albert. Pociągnął nosem.
JAK NAZYWASZ TO WRAŻENIE CIEPŁA, KTÓRE CZUJESZ W ŚRODKU?
— Zgaga — burknął Albert.
CZYŻBYM WYCZUWAŁ NUTĘ NIEŚWIĄTECZNEGO ZRZĘDZENIA? — zapytał Śmierć. OJ, NIE BĘDZIE DLA CIEBIE CUKROWEJ ŚWINKI, ALBERCIE.
— Nie chcę żadnych prezentów, panie. — Albert westchnął. — Może tylko tego, żeby się obudzić i odkryć, że wszystko znów jest normalne. Przecież wiesz, że kiedy zaczynasz coś zmieniać, zawsze się to źle kończy.
ALE WIEDŹMIKOŁAJ MOŻE WPROWADZAĆ ZMIANY. NIEWIELKIE CUDA TU I TAM, I DUŻO WESOŁEGO HO, HO, HO. TO UCZY LUDZI RZECZYWISTEGO ZNACZENIA STRZEŻENIA WIEDŹM.
— Masz na myśli to znaczenie, panie, że świnie i bydło są pozarzynane, a przy odrobinie szczęścia dla wszystkich wystarczy jedzenia na zimę?
WIESZ, KIEDY MÓWIĘ O RZECZYWISTYM ZNACZENIU…
— O tym, że jakiemuś nieszczęsnemu biedakowi ucięli głowę w lesie, bo znalazł w obiedzie specjalną fasolę, więc teraz lato powróci?
NIE CAŁKIEM DOKŁADNIE TO, ALE…
— Ach, chodzi ci o to, panie, że zagonili na śmierć jakiegoś biednego zwierzaka, a potem strzelali z łuków do jabłoni, więc teraz cienie w końcu odejdą?
TO RZECZYWIŚCIE JEST JAKIEŚ ZNACZENIE, ALE…
— Aha, w takim razie chodzi ci o to, że rozpalali takie wielkie ognisko, żeby dać słońcu wskazówkę, bo powinno przestać się chować poniżej horyzontu i zabrać do normalnej pracy?
Śmierć milczał przez chwilę. Świnie przemknęły ponad pasmem wzgórz.
NIE POMAGASZ MI, ALBERCIE.
— To jedyne rzeczywiste znaczenia, o jakich wiem.
MYŚLĘ, ŻE MÓGŁBYŚ NAD TYM TROCHĘ POPRACOWAĆ.
— Tu chodzi o słońce, panie. Biały śnieg, czerwona krew i słońce. Zawsze tak było.
NO WIĘC DOBRZE. WIEDŹMIKOŁAJ MOŻE NAUCZYĆ LUDZI NIERZECZYWISTEGO ZNACZENIA STRZEŻENIA WIEDŹM.
Albert splunął przez burtę sań.
— Tak? Czy świat nie byłby miły, gdyby każdy był miły, co?
ZNAM GORSZE OKRZYKI BOJOWE.
— Och jej, jej, jej…
PRZEPRASZAM NA MOMENT…
Śmierć sięgnął pod szatę i wyjął klepsydrę.
ZAWRÓĆ SANIE, ALBERCIE. OBOWIĄZEK WZYWA.
— A który?
BARDZIEJ POZYTYWNA POSTAWA BYŁABY OBECNIE WIELKĄ POMOCĄ, BARDZO UPRZEJMIE DZIĘKUJĘ.
— Fascynujące — stwierdził Ridcully. — Ktoś ma jeszcze ołówek?
— Zjadł już cztery — zauważył wykładowca run współczesnych. — Aż do ostatniego ogryzka. A wie pan, nadrektorze, że ostatnio sami kupujemy sobie ołówki.
Była to drażliwa kwestia. Jak większość ludzi, którzy nie mają żadnego pojęcia o ekonomii, Mustrum Ridcully uważał, że „właściwy nadzór finansowy” polega na liczeniu spinaczy. Nawet najpoważniejsi magowie musieli przedstawić mu ogryzek ołówka, zanim z zamkniętej szafki pod biurkiem otrzymali następny. Ponieważ jednak mało kto przechowywał prawie wypisane ołówki, byli zmuszeni wymykać się do miasta i sami kupować sobie nowe.
Powód niedostatku krótkich ołówków siedział teraz przed nimi i warczał cicho, przeżuwając HB aż do gumki na końcu — którą to gumką splunął w kwestora.
Myślak Stibbons robił notatki.
— Myślę, że to działa tak — powiedział. — Mamy tu do czynienia z personifikacją mocy, tak jak mówił HEX. Ale działa ona tylko wtedy, kiedy dany obiekt jest, hm… logiczny. — Nerwowo przełknął ślinę. Głęboko wierzył w logikę, zwłaszcza wobec wszelkich dowodów, ale nienawidził używać tego słowa w takim kontekście. — Nie twierdzę, że to logiczne, by istniał stwór zjadający skarpetki, ale, no… ma to pewien sens… Znaczy, to niezła hipoteza robocza.