— Trochę jak Wiedźmikołaj — dodał Ridcully. — Kiedy się jest dzieckiem, Wiedźmikołaj to wytłumaczenie nie gorsze od innych, prawda?
— To czemu nie jest logiczne, żeby istniał taki goblin, który przynosi mi worki pieniędzy? — nadąsał się dziekan.
Ridcully nakarmił złodzieja ołówków kolejnym ołówkiem.
— No więc, panie dziekanie… Po pierwsze, nigdy nie otrzymał pan w tajemniczy sposób worka pieniędzy, więc nie musiał pan tworzyć hipotez, by wyjaśnić ten fakt. Po drugie, nikt inny nie uznałby tego za prawdopodobne.
— Akurat…
— Ale dlaczego dzieje się to właśnie teraz? — spytał Ridcully. — Patrzcie, wskoczył mi na palec! Ktoś ma ołówek?
— Cóż, te… siły zawsze były obecne — odparł Myślak. — To znaczy, skarpety i ołówki zawsze w niewyjaśniony sposób znikały, prawda? Ale dlaczego te siły nagle uległy personifikacji? Obawiam się, że nie potrafię tego wyjaśnić.
— Lepiej to zbadajmy — rzekł Ridcully. — Nie możemy sobie pozwolić na takie rzeczy. Jacyś tępi antybogowie i różne takie nie wiadomo co, powstające tylko dlatego, że ktoś o nich pomyślał. Przecież w ten sposób wszystko może się zjawić. A jeśli jakiś idiota powie, na przykład, że powinien istnieć bóg niestrawności?
Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń…
— Ehm… Chyba ktoś właśnie powiedział, panie nadrektorze — zauważył Myślak.
— O co chodzi? O co chodzi? — dopytywał się o, bóg.
Chwycił Susan za ramiona. Pod palcami wydawały się bardzo kościste.
— DO LICHA — mruknęła Susan.
Odepchnęła go i oparła się o stół, pilnując, by nie mógł zobaczyć jej twarzy.
Wreszcie, z samokontrolą, której nauczyła się przez ostatnie kilka lat, zdołała odzyskać własny głos.
— On wypada z roli — powiedziała, zwracając się ogólnie do całego holu. — Czuję to. A to wciąga na jego miejsce mnie. Ale po co on to robi?
— Nie mam pojęcia. — O, bóg cofnął się pospiesznie. — Eee… Przez chwilę… zanim odwróciłaś głowę… wyglądałaś, jakbyś używała bardzo ciemnych cieni do oczu. Ale nie używasz…
— To bardzo proste. — Susan odwróciła się do niego. Czuła, że włosy się jej przeczesują, jak zwykle, kiedy się zdenerwowała. — Wiesz, jak pewne cechy stale występują w rodzinach? Na przykład niebieskie oczy, sterczące zęby i temu podobne? No więc w mojej rodzinie występuje Śmierć.
— Eee… chyba w każdej rodzinie, prawda?
— Siedź cicho, dobrze? I przestań tyle gadać. Nie chodzi mi o śmierć, tylko o Śmierć, przez duże Ś. Pamiętam rzeczy, które się jeszcze nie wydarzyły, umiem TAK SIĘ ODZYWAĆ i umiem nagle przybywać… Kiedy on poświęca się czemuś innemu, ja muszę pracować za niego. A teraz naprawdę zajął się czymś innym. Nie wiem, co się stało z Wiedźmikołajem ani dlaczego dziadek wykonuje jego pracę, ale znam trochę jego sposób myślenia. On nie ma… nie ma tych psychicznych osłon, jakie my mamy. Nie potrafi niczego zapomnieć ani zignorować. Wszystko pojmuje dosłownie i logicznie, i nie wie, czemu nie zawsze to skutkuje…
Zauważyła jego zdziwione spojrzenie.
— Na przykład… jak byś zadbał o to, żeby nikt na świecie nie głodował? — spytała.
— Ja? No wiesz, ja… — O, bóg zastanowił się. — Pewnie trzeba by rozważyć powszechnie stosowane systemy polityczne, odpowiednią dystrybucję, kultywację ziemi uprawnej i…
— Tak, tak. Ale on po prostu dałby każdemu solidny posiłek.
— No tak, rozumiem. Bardzo niepraktyczne. Ha, to równie bzdurne jak stwierdzenie, że można przyodziać nagich, dając im jakieś ubranie.
— Tak! To znaczy nie! Oczywiście, że nie! Przecież to jasne, że dałbyś… Och, wiesz przecież, o co mi chodzi.
— Tak, chyba tak.
— Ale on by nie zrozumiał.
Obok nich coś trzasnęło głośno.
Z palącego się wraku zawsze wytacza się płonące koło. Dwaj ludzie niosący wielką szklaną szybę zawsze przechodzą przez ulicę przed dowolnym aktorem komediowym zaangażowanym w szaleńczy pościg. Niektóre konwencje narracyjne są tak potężne, że ich realizacje zdarzają się nawet na planetach, gdzie w południe wrzą skały. I kiedy zastawiony stół upada, jeden cudownie ocalały talerz zawsze toczy się po podłodze i wiruje, nim wreszcie znieruchomieje.
Susan i o, bóg przyglądali mu się, po czym zwrócili uwagę na potężną figurę leżącą w czymś, co wyglądało na wielką dekorację stołową wykonaną z owoców.
— On przecież… pojawił się w powietrzu — szepnął o, bóg.
— Naprawdę? Nie stój tak. Pomóżmy mu wstać — powiedziała Susan, odciągając duży arbuz.
— Ale… przecież on ma za uchem kiść winogron…
— I co?
— Nie chcę nawet myśleć o winogronach.
— Nie przesadzaj…
Razem zdołali postawić nowo przybyłego na nogi.
— Toga, sandały… Trochę przypomina ciebie — stwierdziła Susan.
Ofiara owoców chwiała się na boki.
— Też miałem taki zielony kolor?
— Prawie.
— Czy… czy jest tu gdzieś wygódka? — wymamrotał ich ładunek wilgotnymi wargami.
— Chyba zaraz za tamtym łukiem — poinformowała Susan. — Ale słyszałam, że nie jest tam zbyt przyjemnie.
— To nie plotka, to przepowiednia — odparł tłusty osobnik i odszedł niepewnym krokiem. — A potem poproszę jeszcze szklankę wody i trochę węgla drzewnego.
Spoglądali za nim.
— Jakiś twój znajomy? — spytała Susan.
— To chyba bóg niestrawności. Ale wiesz… ja, no… myślę, że jednak coś pamiętam — powiedział o, bóg. — Tuż przed moją, no, inkarnacją. Tylko że to głupie…
— Tak?
— Zęby — oświadczył o, bóg.
Susan zawahała się.
— Nie chodzi ci o coś, co cię atakowało, prawda? — spytała obojętnie.
— Nie. Jedynie takie wrażenie… zębatości. Prawdopodobnie bez większego znaczenia. Jako bóg kaca widuję rzeczy o wiele gorsze, możesz mi wierzyć.
— Mnóstwo zębów. Ale nie przerażających. Po prostu masa, ogromna masa małych ząbków. Niemalże… smutnych?
— Tak! Skąd wiedziałaś?
— Och, może… Może pamiętam, jak mi to mówiłeś, zanim powiedziałeś. Nie wiem. A była tam duża, lśniąca czerwona kula?
O, bóg zastanowił się.
— Nie, tutaj ci chyba nie pomogę. Tylko zęby. Całe rzędy zębów.
— Nie pamiętam rzędów — przyznała Susan. — Czułam tylko, że… że te zęby są ważne.
— Zdziwiłabyś się, ile można dokonać dziobem — wtrącił kruk, który zbadał powalony stół i zdołał już podważyć pokrywkę słoika.
— Co tam znalazłeś? — spytała ze znużeniem Susan.
— Gałki oczne. Ci magowie tutaj wiedzą, jak się żyje, co? Niczego im nie brakuje, to widać.
— To oliwki…
— Ma pecha. Teraz są moje.
— To jest rodzaj owoców! Albo jarzyn czy czegoś w tym rodzaju!
— Jesteś pewna? — Kruk skierował do słoika pełne wątpliwości spojrzenie jednego oka.
— Tak.
Oczy przesunęły się.
— I tak nagle zostałaś specjalistką od gałek ocznych?
— Przecież są zielone, głupi ptaku!
— To mogą bardzo stare gałki oczne — oświadczył wyzywająco kruk. — Czasem mają taki kolor…