— To znaczy, że wymyślamy rzeczy mimochodem — wyjaśnił dziekan, nie podnosząc głowy.
— Hm… Przepraszam bardzo, panowie — odezwał się Myślak Stibbons, który pisał coś pracowicie przy swoim końcu stołu. — Czyżbyśmy sugerowali, że pewne istoty powracają? Czy to rozsądna hipoteza?
Magowie spojrzeli po sobie.
— Zdecydowanie rozsądna.
— Rozsądna, nie ma co.
— Tak, to coś, co można by przekazać wojsku.
— Niby co? Co takiego można przekazać wojsku?
— No… Żelazne racje? Porządną broń, solidne buty… Takie rzeczy.
— A co to ma wspólnego z naszą sprawą?
— Mnie nie pytaj. To nie ja zacząłem mówić o przekazywaniu czegoś wojsku.
— Może byście się zamknęli? Nikt tu niczego wojsku nie przekazuje!
— Ale oni też powinni coś dostać. W końcu mamy Strzeżenie Wiedźm.
— Słuchajcie, to tylko takie powiedzenie, jasne? Chodziło mi o to, że w pełni się zgadzam. Zwykły barwny język. Na miłość bogów, nie myślicie chyba, że naprawdę proponuję oddawać coś wojsku, w Strzeżenie Wiedźm czy kiedy indziej!
— Nie chcesz im nic dawać?
— Nie.
— To właściwie skąpstwo, nie sądzisz?
Myślak nie interweniował. To dlatego, tłumaczył sobie, że ich umysły często zajęte są kwestiami głębokimi i trudnymi, więc ich usta mogą działać samowolnie i być prawdziwym utrapieniem.
— Nie podoba mi się korzystanie z tej machiny myślącej — oświadczył niespodziewanie dziekan. — Już to mówiłem. To majstrowanie przy kulcie. Mnie tam zawsze wystarczał okult. I nadal by wystarczył, ot co.
— Z drugiej strony — odparł Ridcully — HEX to jedyna tu osoba, która potrafi myśleć rozsądnie i która robi, co się jej każe.
Sanie ze świstem pędziły przez padający śnieg, zostawiając na niebie skłębione ślady.
— Ale zabawa — mruknął Albert, trzymając się mocno.
Płozy uderzyły o dach w pobliżu Niewidocznego Uniwersytetu i świnie wyhamowały bieg.
Śmierć raz jeszcze przyjrzał się klepsydrze.
DZIWNE, stwierdził.
— Robota dla kosy? — upewnił się Albert. — Nie będziesz, panie, potrzebował sztucznej brody i rubasznego śmiechu? — Rozejrzał się i jego sarkazm ustąpił miejsca zdumieniu. — Zaraz… Jak ktoś może tutaj umrzeć?
Komuś się jednak udało. Zwłoki leżały w śniegu nieopodal.
Było jasne, że człowiek ten zmarł całkiem niedawno. Albert rzucił okiem na niebo.
— Przecież nie miał skąd spaść, a na śniegu nie widać żadnych śladów — powiedział, gdy Śmierć machnął kosą. — Więc skąd się tu wziął? Wygląda jak czyjś osobisty strażnik. Ktoś go zakłuł. Paskudna rana od noża, nie?
— Nie wygląda dobrze — zgodził się duch strażnika, spoglądając na swoje ciało.
Potem zobaczył Śmierć i Alberta. Wyraz jego widmowej twarzy zmienił się z zaskoczonego na zatroskany.
— Mają zęby! Wszystkie! Weszli tam i… oni… nie, czekajcie…
Rozwiał się i zniknął.
— O co mu mogło chodzić? — zdziwił się Albert.
MAM SWOJE PODEJRZENIA, odparł Śmierć.
— Widzisz, panie, ten symbol na jego koszuli? Wygląda jak rysunek zęba.
TAK, RZECZYWIŚCIE.
— Skąd on się wziął?
Z MIEJSCA, GDZIE NIE MOGĘ DOTRZEĆ.
Albert raz jeszcze popatrzył na tajemnicze zwłoki, a potem na obojętną czaszkę Śmierci.
— Cały czas wydaje mi się zabawne, że wpadliśmy akurat na twoją wnuczkę, panie — powiedział.
TAK.
Albert przechylił głowę na bok.
— Biorąc pod uwagę dużą liczbę kominów i dzieci na świecie, i tak dalej.
ISTOTNIE.
— Zadziwiający przypadek, prawdę mówiąc.
CZASEM TAK BYWA.
— Wręcz niewiarygodny, można by uznać.
ŻYCIE SPRAWIA CZASEM TAKIE NIESPODZIANKI.
— Nie tylko życie, pozwolę sobie zauważyć — rzekł Albert. — A ona naprawdę się wzburzyła, prawda? Aż iskry poszły. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczęła zadawać pytania.
TACY JUŻ SĄ LUDZIE.
— Ale Szczur kręci się przy niej. Będzie ją miał na oczodole. Wskaże właściwą ścieżkę, zapewne.
MAŁY ŁOBUZ Z NIEGO, PRAWDA?
Albert wiedział, że nie może wygrać. Śmierć miał twarz pokerzysty doskonałego.
JESTEM PEWIEN, ŻE BĘDZIE SIĘ ZACHOWYWAŁA ROZSĄDNIE.
— Jasne — mruczał Albert, kiedy wracali do sań. — To rodzinne, takie rozsądne zachowania.
Jak wielu barmanów, Igor trzymał pod barem pałkę. Pomagała radzić sobie z poirytowanymi klientami, jacy pojawiali się w porze zamykania lokalu. Co prawda w Katafalkach nigdy nie zamykano i nikt nie pamiętał, żeby Igor nie stał za barem. Mimo to sprawy czasem wymykały się z rąk. Albo łap. Albo szponów.
Broń Igora różniła się od zwykłych pałek. Była okuta srebrem (na wilkołaki), obwieszona czosnkiem (na wampiry) i owinięta paskiem oderwanym z kocyka (na strachy). Na wszystkich innych zwykle wystarczało stwierdzenie, że to dwie stopy solidnego dębu.
Patrzył w okno. Szybę z wolna pokrywał szron. Z jakiegoś nieznanego powodu zmrożone cząstki układały się w formę trzech małych piesków wyglądających z cholewy wysokiego buta.
I nagle ktoś klepnął go w ramię. Odwrócił się błyskawicznie, chwytając pałkę, ale uspokoił się zaraz.
— Och… to ty, panienko. Nie usłyszałem drzwi.
Nie było żadnych drzwi — Susan się spieszyła.
— Widziałeś ostatnio Violet, Igorze?
— Tę zębuszkową dziewczynę? — Barman w zadumie zmarszczył czoło. — Nie, nie było jej tu już z tydzień czy dwa.
Ściągnął brwi w zirytowane V, gdy zauważył kruka, który grzebał w napoczętym pudle orzeszków.
— Lepiej zabierz to stąd, panienko — poradził. — Znasz zasadę dotyczącą zwierząt i familiarów. Jeśli na żądanie nie potrafi się zmienić w człowieka, wynocha.
— Tak, niektórzy z nas mają więcej szarych komórek niż palców — wymamrotał głos zza orzeszków.
— Gdzie ona mieszka?
— Przecież wiesz, panienko, że nigdy nie odpowiadam na takie pytania…
— GDZIE ONA MIESZKA, IGORZE?
— Przy Fałszonogiej, obok oprawiaczy obrazów — odparł Igor odruchowo. I zmarszczył brwi, kiedy zdał sobie sprawę, co właśnie powiedział. — Chwila, panienko! Znasz zasady! Nikt mnie nie kąsa, nikt mi nie rozrywa gardła, nikt się nie chowa za moimi drzwiami. A ty nie próbuj na mnie głosu swojego dziadka. Za taki numer mogę ci zakazać wstępu.
— Przepraszam, ale to ważne — zapewniła Susan.
Kątem oka dostrzegła, że kruk przeskoczył na półkę i zaczął dziobać pokrywę słoja.
— No a gdyby jakiś wampir uznał, że to ważne, bo nie jadł jeszcze podwieczorku? — burczał Igor, odkładając pałkę.
Coś brzęknęło od strony słoja z marynowanymi jajami. Susan z całych sił starała się tam nie patrzeć.
— Możemy już iść? — poprosił o, bóg. — Cały ten alkohol działa mi na nerwy.
Skinęła głową i oboje wyszli.
Igor prychnął gniewnie. A ponieważ nigdy nie wymagał od życia zbyt wiele, wrócił do obserwacji szronu. Po chwili usłyszał stłumiony głos.
— Zapaem o! Zapaem o!
Głos był niewyraźny, ponieważ kruk nabił sobie jajko na dziób.
Igor westchnął i sięgnął po pałkę.
Źle by się to skończyło dla kruka, gdyby Śmierć Szczurów tej właśnie chwili nie wybrał, by ugryźć barmana w ucho.
TAM, W DOLE, powiedział Śmierć.