Выбрать главу

— No więc jestem pewien, że to bardzo uprzejmie z waszej strony, możni panowie, tylko nie jestem pewien, czy wiem, jak się je łabędzie i różne takie, ale gdybyście mieli ochotę na moją fasolę, wystarczy powiedzieć…

— Spróbuję wyrażać się absolutnie jasno — rzekł ostro król. — Chodzi nam o prawdziwą strzeżeniowiedźmową dobroczynność, zrozumiano? I mamy zamiar siedzieć tu i obserwować uśmiech na twojej brudnej, ale szczerej gębie, zrozumiano?

— A co się mówi dobremu władcy? — wtrącił paź.

Starzec zwiesił głowę.

— …uję.

— No właśnie. — Król wyprostował się. — A teraz weź widelec…

Drzwi odskoczyły z trzaskiem. Do izby wkroczyła niewyraźna postać otoczona chmurą wirujących płatków śniegu.

CO SIĘ TU DZIEJE?!

Paź zaczął wstawać, sięgając po miecz. Nie potrafił odgadnąć, w jaki sposób zjawiła się za nim druga postać, ale stała tam i łagodnie przyciskała go do siedzenia.

— Witaj, synu. Mam na imię Albert — odezwał się głos przy jego uchu. — Może jednak schowasz ten miecz, bardzo powoli? Bo komuś może stać się krzywda.

Kościsty palec dźgnął króla, zbyt oszołomionego, by się poruszyć.

CO NIBY TUTAJ ROBISZ, SIRE?

Król starał się skupić wzrok na postaci. Miał wrażenie bieli i czerwieni, ale także czerni. Ku skrytemu zdumieniu Alberta, zdołał się jednak podnieść i wyprostować tak dumnie, jak tylko potrafił.

— Dzieje się tutaj, kimkolwiek jesteś, piękna strzeżeniowiedźmowa dobroczynność! A kim…

NIE, WCALE NIE.

— Co? Jak śmiesz…

CZY BYŁEŚ TU W ZESZŁYM MIESIĄCU? BĘDZIESZ TU W PRZYSZŁYM TYGODNIU? NIE. ALE DZISIAJ CHCIAŁEŚ POCZUĆ TO CIEPŁO WEWNĄTRZ. DZISIAJ CHCESZ, BY MÓWILI: JAKIMŻ JEST DOBRYM KRÓLEM.

— No nie, znów posuwa się za daleko… — mruknął pod nosem Albert. Raz jeszcze pchnął pazia na stołek. — Nie, synu, ty się nie ruszaj. Bo zostanie z ciebie paragraf.

— Cokolwiek mu daję, to więcej, niż miał dotąd — zirytował się król. — A wszystko, co on dał w zamian, to niewdzięczność…

TAK, TO TROCHĘ PSUJE EFEKT. PRAWDA? Śmierć pochylił się. ODEJDŹ STĄD!

Ku zdumieniu króla, jego ciało przejęło kontrolę i wyprowadziło go za drzwi.

Albert klepnął pazia w ramię.

— Ty też możesz uciekać — powiedział.

— …Nikogo nie chciałem rozgniewać, tylko że nigdy o nic nie prosiłem… — mamrotał starzec, pogrążony we własnym małym, ubogim świecie. Nerwowo splatał palce.

— Lepiej ja się tym zajmę, panie, jeśli pozwolisz — rzucił Albert. — Za moment wracam.

Luźne końce, pomyślał. To moja praca. Związywać luźne końce. Pan nigdy wszystkiego dokładnie nie przemyśli.

Dogonił króla na dworze.

— Ach, tu jesteś, wasza wysokość — powiedział. — Zanim odejdziesz… To potrwa tylko chwilę, zwykły drobiazg… — Nachylił się do oszołomionego monarchy. — Gdyby ktoś planował popełnić jutro jakiś błąd, rozumiesz, wasza wysokość, na przykład przysłać tu gwardzistów, wyrzucić tego staruszka z chaty, wpakować go do więzienia czy coś w tym rodzaju… No cóż… taki błąd powinien zachować w pamięci jak skarb, gdyż będzie ostatnim, jaki popełnił w życiu. Taka porada dla mądrych ludzi. — Konspiracyjnie stuknął palcem w boczną powierzchnię nosa. — Szczęśliwego Strzeżenia Wiedźm.

Wrócił do chaty.

Uczta zniknęła. Starzec wpatrywał się tępo w pusty stół.

NIEDOJEDZONE RESZTKI, oświadczył Śmierć. POTRAFIMY ZORGANIZOWAĆ COŚ LEPSZEGO.

Sięgnął do worka.

Albert chwycił go za ramię, zanim zdążył wyciągnąć rękę.

— Zechcesz wysłuchać pewnej rady, panie? Dorastałem w takim miejscu, jak to…

CZY ŁZY STAJĄ CI W OCZACH?

— Raczej zapałki wskakują w rękę. Posłuchaj…

Starzec niejasno zdawał sobie sprawę z cichego szeptu. Siedział przygarbiony i patrzył w pustkę.

NO, JEŚLI JESTEŚ PEWIEN…

— Bywałem w takich miejscach, załatwiałem takie rzeczy, wysysałem kości. Dobroczynność nie polega na dawaniu ludziom tego, co chcemy im dać, ale tego, co chcieliby dostać.

BARDZO DOBRZE.

Śmierć znowu sięgnął do worka.

SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM. HO. HO. HO.

Wydobył sznur kiełbas. Wydobył kawał bekonu. I niedużą brytfankę solonej wieprzowiny. I sporo flaków opakowanych w natłuszczony papier. Potem kaszankę. I jeszcze kilka brytfanek zawierających te obrzydliwe, ale smakowite świńskie przyległości, wysoko cenione w każdej gospodarce opartej na świniach.

W końcu, ułożony na blacie z cichym klaśnięciem…

— Świński łeb — szepnął starzec. — I to cały! Od lat takiego nie jadłem. I cała miska świńskich racic! I garnek smalcu!

HO. HO. HO.

— Niezwykłe — stwierdził Albert. — Jak ci się udało sprawić, by wyraz mordy świńskiego łba przypominał króla?

MYŚLĘ, ŻE TO ZWYKŁY PRZYPADEK.

Albert poklepał starca po plecach.

— Urządź sobie bal. Byle z jajem — poradził. — Albo nawet z dwoma. A teraz powinniśmy już iść, panie.

Zostawili starca wpatrzonego w uginający się stół.

CZY NIE BYŁO MIŁO? — zapytał Śmierć, gdy świnie przyspieszyły.

— O tak. — Albert potrząsnął głową. — Biedaczysko. Fasola na Strzeżenie Wiedźm? To przynosi pecha. W taką noc żaden mężczyzna nie powinien znajdować w swojej misce fasoli.

WYDAJE MI SIĘ, WIESZ, ŻE ZOSTAŁEM STWORZONY DO TAKICH RZECZY.

— Naprawdę, panie?

TO PRZYJEMNA PRACA, A LUDZIE CZEKAJĄ NA MOJĄ WIZYTĘ.

— Aha — zgodził się ponuro Albert.

NORMALNIE NIE OCZEKUJĄ MNIE Z NIECIERPLIWOŚCIĄ…

— Raczej nie, rzeczywiście.

POZA PEWNYMI SZCZEGÓLNYMI I DOŚĆ NIESZCZĘŚLIWYMI OKAZJAMI.

— Tak, tak.

I RZADKO ZOSTAWIAJĄ KIELISZEK SHERRY.

— Rzeczywiście nie zostawiają.

MÓGŁBYM SIĘ WRĘCZ PRZYZWYCZAIĆ DO TAKICH FUNKCJI.

— Ale nie będziesz musiał, panie. Prawda? — upewnił się nerwowo Albert. Znów zaczęła go prześladować straszliwa perspektywa ponownego przyjęcia funkcji skrzata Alberta. — Ponieważ znowu sprowadzimy Wiedźmikołaja, prawda? Sam mówiłeś, że to chcemy zrobić, prawda? A młoda Susan już pewnie się krząta… Chociaż jej nie prosiłeś, ma się rozumieć.

TAK OCZYWIŚCIE.

Wyczulone uszy Alberta nie wykryły ani śladu entuzjazmu.

Ojej, pomyślał.

ZAWSZE WYBIERAŁEM ŚCIEŻKĘ OBOWIĄZKU.

— Zgadza się, panie.

Sanie pędziły po niebie.

CAŁKOWICIE PANUJĘ NAD SYTUACJĄ I Z DETERMINACJĄ ZMIERZAM DO CELU.

— A zatem nie ma żadnych problemów, panie.

NIE MA POWODÓW DO ZMARTWIENIA.

— Miło to słyszeć, panie.

GDYBYM MIAŁ PIERWSZE IMIĘ, DRUGIM BYŁBY „OBOWIĄZEK”.

— To dobrze.

MIMO TO…

Albert wytężył słuch i zdawało mu się, że dociera do niego — na samej granicy słyszalności — smutny głos, szepczący:

HO. HO. HO.

Trwało przyjęcie. Zdawało się, że trwa w całym budynku.

— Niewątpliwie to pełni energii młodzi ludzie — stwierdził ostrożnie o, bóg, przekraczając wilgotny ręcznik. — Czy wpuszczają tu kobiety?

— Nie — odparła Susan.

Przeszła przez ścianę do gabinetu kierownika.

Minęła ich grupka młodych ludzi dźwigających beczkę piwa.

— Rano będziecie się źle czuli z tego powodu — zwrócił im uwagę Bilious. — Napoje alkoholowe oszukują.

Ustawili beczkę na stole i wybili czop.