— Komuś potem będzie bardzo niedobrze — oświadczył, wznosząc głos, by przekrzyczeć gwar. — Mam nadzieję, że jesteście tego świadomi. Pewnie wam się wydaje, że to sprytne, redukować samych siebie do poziomu zwierząt pociągowych… To znaczy do poziomu, do którego by się zniżyły, gdyby piły alkohol.
Odeszli, pozostawiając obok beczki jeden kufel piwa.
O, bóg przyjrzał mu się i powąchał.
— Fuj…
Susan wynurzyła się ze ściany.
— Nie wrócił tutaj od… Co ty robisz?
— Pomyślałem sobie, że sprawdzę, jak smakuje piwo — wyjaśnił o, bóg z zakłopotaniem.
— Nie wiesz, jak smakuje piwo?
— Nie w drodze do środka. Jest… zanim do mnie dotrze, jest zupełnie inne — odparł kwaśnym tonem. Wypił jeszcze łyk, a potem następny, większy. — Nie rozumiem, o co tyle zamieszania — dodał.
Wychylił kufel do końca.
— Mam wrażenie, że nalewa się je z tego kranika — stwierdził. — Wiesz, przynajmniej raz w czasie swej egzystencji chciałbym się upić.
— Tylko raz?
— Tak. Dotąd zawsze tylko byłem pijany. Tłumaczyłem przecież.
Susan myślała o czymś innym.
— Nie było go tutaj od kilku dni. To dziwne. I nie uprzedził, dokąd idzie. Ostatnia noc, którą tu spędził, to noc, kiedy był na liście Violet. Ale zapłacił za pokój za tydzień. Mam numer.
— A klucz? — spytał o, bóg.
— Dziwny pomysł.
Pokój pana Lilywhite okazał się malutki. Co nie zaskakiwało. Dziwiło raczej to, jak dokładnie jest uporządkowany, jak starannie posłane łóżko, jak zamieciona podłoga. Trudno było sobie wyobrazić, że ktoś tu naprawdę mieszka, chociaż świadczyło o tym kilka znaków. Na małym stoliku obok łóżka stał nieduży, dość prymitywny portret buldoga w peruce — lecz po dokładniejszym przyjrzeniu się mogła to być kobieta. Tę hipotezę potwierdzała dedykacja na odwrotnej stronie: „Dla Grzecznego Chłopczyka od Mamusi”.
Obok leżała książka. Susan zastanowiła się, jakie lektury mógłby kupować ktoś o życiorysie pana Banjo.
Okazało się, że książka ma sześć kartek i należy do tych, które w teorii mają oczarować dzieci magią drukowanego słowa, pokazując im Asa, psa Ali.
Na każdej stronie mieściło się nie więcej niż dziesięć słów, a mimo to między czwartą i piątą tkwiła starannie umieszczona zakładka.
Spojrzała na okładkę. Książka miała tytuł „Wesołe historie”. Obrazek przedstawiał niebieskie niebo, drzewa i parę niemożliwie różowych dzieci bawiących się z wesolutkim pieskiem.
Książka wyglądała, jakby była czytana często, choć powoli.
I to wszystko.
Ślepy zaułek…
Nie, może jednak nie…
Na podłodze, jakby upuszczona przypadkiem, leżała niewielka, srebrzysta półdolarowa moneta.
Susan podniosła ją i odruchowo zaczęła podrzucać. Przyjrzała się z uwagą o, bogowi. Przelewał w ustach łyk piwa spod jednego policzka pod drugi i w zadumie wpatrywał się w sufit.
Zastanowiła się, jakie Bilious ma szanse przetrwania inkarnacji w Ankh-Morpork w okresie Strzeżenia Wiedźm, zwłaszcza kiedy lekarstwo przestanie działać. W końcu jedynym powodem jego istnienia było cierpieć na ból głowy i wymiotować. Niewiele znalazłoby się stanowisk, gdzie byłyby to podstawowe kwalifikacje.
— Powiedz, jeździłeś kiedyś na koniu? — spytała.
— Nie wiem. A co to jest koń?
W głębi biblioteki Śmierci cichy zgrzyt…
Niezbyt głośny, ale wśród wszechobecnego szumu piszących się książek wydawał się głośniejszy, niż sugerowałyby zwykłe decybele.
Jest takie powiedzenie, że każdy nosi w swym wnętrzu książkę. W tej bibliotece każdy we wnętrzu książki istniał.
Zgrzyt zabrzmiał głośniej. Wydawał się rytmiczny, jakby kołowy.
Książka przy książce, półka przy półce… A w każdej z nich, na stronicy przesuwającego się bezustannie „teraz”, zygzaki pisma śledzące opowieść każdego życia…
Zgrzytanie zbliżyło się do rogu.
Jego źródłem okazała się wysoka na kilka pięter chybotliwa konstrukcja. Przypominała trochę otwartą po bokach wieżę oblężniczą. U podstawy, pomiędzy kołami, umieszczono dwa pedały, które poruszały cały mechanizm.
Susan trzymała się poręczy na najwyższej platformie.
— Możesz trochę szybciej?! — zawołała. — Dotarliśmy dopiero do B.
— Pedałuję już całe wieki! — poskarżył się o, bóg.
— Wiesz, A to bardzo popularna litera.
Spojrzała na półki. A oznaczało także „Anon”. Wszystkich ludzi, którzy z takich czy innych powodów nigdy oficjalnie nie otrzymali imienia.
Zwykle były to bardzo cienkie książki.
— Aha… Bo… Bod… Bog… Teraz w lewo.
Biblioteczna wieża zazgrzytała głośno na kolejnym zakręcie.
— Mam… Bo… A niech to, Bot jest przynajmniej dwanaście półek w górę.
— Jak miło — mruknął posępnie o, bóg.
Pchnął dźwignię, przemieszczającą łańcuch napędowy z jednej zębatki na drugą, i znów naparł na pedały.
Trzeszcząca wieża zaczęła się bardzo ciężko rozsuwać w górę.
— Dobrze, jestem! — krzyknęła Susan po kilku minutach wznoszenia. — Mam tu… chwileczkę… Abana Bottler.
— Violet jest zapewne o wiele dalej — stwierdził o, bóg z nutą ironii.
— Naprzód!
Chwiejąc się lekko, wieża ruszyła wzdłuż B, aż wreszcie:
— Stój!
Zakołysała się, kiedy o, bóg docisnął do koła klocek hamulcowy.
— To chyba ona — zabrzmiał głos z góry. — Dobrze, mam. Możesz opuszczać.
Wielkie koło z ogromnymi ołowianymi ciężarami zakręciło się z wolna, a wieża złożyła się ze zgrzytem i piskiem. Susan zbiegła ostatnie kilka stóp.
— Każdy tu jest? — zapytał o, bóg, gdy przerzucała kartki.
— Tak.
— Nawet bogowie?
— Wszystko, co jest żywe i samoświadome — odparła Susan, nie podnosząc głowy. — To… dziwne. Wygląda na to, że jest w jakimś więzieniu. Kto by chciał zamykać Wróżkę Zębuszkę?
— Ktoś, kto ma bardzo delikatne zęby?
Cofnęła się o kilka stron.
— To wszystko… Worek na głowie, niosący ją ludzie i tak dalej. Ale… — Przewróciła kartkę. — Tu jest napisane, że jej ostatnim zleceniem był Banjo i… Tak, znalazła ząb… Wtedy poczuła, że ktoś za nią stoi i… Jazda na wozie… Zdjęli worek… I była taka grobla… I…
— To wszystko jest w książce?
— To autobiografia. Każdy ma taką. Zapisuje twoje życie, kiedy się staje.
— Ja też mam?
— Tak sądzę.
— Oj… „Wstał, zwymiotował, chciał umrzeć”. Niezbyt porywająca lektura, podejrzewam.
Susan odwróciła kartkę.
— Wieża — powiedziała. — Siedzi w wieży. Z tego, co zauważyła, wieża jest wysoka i biała od wewnątrz… ale nie z zewnątrz? Nie wyglądała na rzeczywistą. Wokół rosły jabłonie, ale drzewa… Drzewa wydawały się nie takie, jak powinny być. Płynęła rzeka, ale też nie taka. Były w niej złote rybki… tylko że na powierzchni wody.
— Aha. Zatrucie środowiska — mruknął o, bóg.
— Raczej nie. Tutaj jest napisane, że widziała, jak pływają.
— Pływają po powierzchni wody?
— Wydaje się jej, że to właśnie zobaczyła.
— Naprawdę? Chyba nie myślisz, że jadła ten spleśniały ser?
— I było niebieskie niebo, ale… Musiała się pomylić. Stoi tutaj, że było tylko niebieskie niebo nad nią…
— Zgadza się. To najlepsze miejsce dla nieba. Niebo pod tobą na ogół zwiastuje kłopoty.