Susan zajrzała na późniejszą, potem na wcześniejszą stronę.
— Jej chodzi o… niebo nad głową, ale nie po bokach. Tak myślę. Bez nieba na horyzoncie.
— Przepraszam bardzo — rzekł o, bóg. — Nie przebywam w tym świecie zbyt długo, rozumiem to, ale wydaje mi się, że musisz mieć niebo na horyzoncie. W ten właśnie sposób poznajesz, że to horyzont.
Susan ogarnęło wrażenie, że rozpoznaje coś w tym opisie… Jednak to coś zachowywało się płochliwie i chowało szybko, gdy tylko próbowała się na nim skoncentrować.
— Widziałam już takie miejsce — stwierdziła, stukając palcem w kartkę. — Gdyby tylko lepiej się przyjrzała drzewom… Według niej miały brązowe pnie i zielone liście, i tutaj stoi, że wydawało jej się to dziwne. I jeszcze… — Przeczytała następny akapit. — Kwiaty. Rosnące wśród trawy. Z dużymi, okrągłymi płatkami.
Niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się w o, boga.
— To nie jest normalny pejzaż — uznała.
— Dla mnie brzmi to całkiem realnie. Niebo. Drzewa. Kwiaty. Martwe ryby.
— Brązowe pnie drzew? Przecież naprawdę są raczej takie szarawe, mechowate. Tylko w jednym miejscu można zobaczyć brązowe. W tym samym, gdzie niebo jest tylko nad głową. Błękit nigdy nie sięga ziemi.
Uniosła głowę. Na końcu korytarza w ścianie tkwiło bardzo wysokie, bardzo wąskie okno. Wychodziło na czarne ogrody. Czarne krzewy, czarna trawa, czarne drzewa. Szkielety ryb pływały w czarnych wodach sadzawki, pod czarnymi liliami wodnymi.
Był tam kolor — w pewnym sensie; kolor, jaki można uzyskać, przepuszczając przez pryzmat promień czerni. Istniały więc sugestie odcieni, tu i tam czerń, co do której człowiek zdołałby sam siebie przekonać, że widzi bardzo ciemny fiolet albo granat. Ale wszystko zasadniczo wyglądało czarno, pod czarnym niebem — ponieważ był to świat należący do Śmierci i to właściwie tyle, ile można na ten temat powiedzieć.
Kształt Śmierci był formą, jaką przez wieki stworzyli dla niego ludzie. Czemu szkielet? Bo kości są kojarzone ze śmiercią. Nosił kosę, bo ludzie żyjący z uprawy roli potrafili docenić przyzwoitą metaforę. Mieszkał w ponurej krainie, ponieważ ludzka wyobraźnia naprawdę musiałaby się wysilać, by pozwolić mu na mieszkanie w jakimś miłym miejscu z kwiatami.
Takie osoby jak Śmierć żyły w ludzkiej wyobraźni i tam zyskiwały swoją formę. Nie był zresztą jedynym…
…ale nie podobał mu się scenariusz. Zaczął interesować się ludźmi.
Czy to była myśl, czy wspomnienie czegoś, co się jeszcze nie wydarzyło?
O, bóg podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.
— Możemy za nią pojechać? — zapytał. — Mówię „my”, bo myślę, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu, więc właśnie się zaciągnąłem.
— Ona żyje. To znaczy, że jest śmiertelna — odparła Susan. — A to znaczy również, że mogę ją znaleźć.
Odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia z biblioteki.
— Jeśli twierdzi, że niebo to tylko błękit u góry, to co jest między nim a horyzontem? — pytał o, bóg. Musiał biec, by dotrzymać jej kroku.
— Nie musisz iść ze mną. To nie jest twój problem.
— Owszem. Ale moim problemem, weź pod uwagę, jest to, że celem mojego życia jest czuć się obrzydliwie. W tej sytuacji każda zmiana będzie zmianą na lepsze.
— To może być niebezpieczne. Nie sądzę, żeby znalazła się tam z własnej woli. Dasz sobie radę w walce?
— Tak. Mogę wymiotować na ludzi.
Była to szopa gdzieś na peryferiach miasta Scrote na Równinach. Scrote miało wiele peryferii, rozciągających się tak szeroko — tu rozbity powóz, tam zdechły pies — że ludzie często wędrowali przez nie, nie wiedząc nawet, że tam są. Właściwie Scrote pojawiało się na mapach tylko dlatego, że duże puste przestrzenie wprawiają kartografów w zakłopotanie.
Strzeżenie Wiedźm przychodzi tu po ekscytacji kapuścianych żniw, kiedy w Scrote panuje spokój i nie ma na co czekać — aż do obchodów festiwalu kapuścianych kiełków.
Szopa miała żelazny piecyk z rurą wychodzącą na zewnątrz przez grubą strzechę z kapuścianych liści.
W tej rurze słabym echem odbijały się głosy.
TO NAPRAWDĘ, ALE TO NAPRAWDĘ GŁUPIE.
— Tradycja zaczęła się chyba, kiedy wszyscy mieli takie wielkie kominy, panie.
Ten głos brzmiał tak, jakby należał do kogoś stojącego na dachu i krzyczącego do rury.
DOPRAWDY? TO PRAWDZIWE SZCZĘŚCIE, ŻE NIKT NIE NAPALIŁ.
Rozległo się stłumione drapanie i stuki, a potem głuche uderzenie z wnętrza pieca.
DO LICHA!
— Co się dzieje, panie?
DRZWICZKI NIE MAJĄ KLAMKI OD ŚRODKA. UWAŻAM, ŻE TO NIEROZWAŻNE.
Znowu uderzenia, a potem zgrzyt, gdy fajerka pieca została uniesiona i zepchnięta na bok. Wysunęła się ręka; zaczęła obmacywać piec, aż wreszcie znalazła zamek. Męczyła się z nim przez chwilę i było oczywiste, że nie należy do osoby przyzwyczajonej do otwierania czegokolwiek.
Po chwili z piecyka wynurzył się Śmierć. Jak tego dokonał, trudno byłoby opisać bez zginania kartki. Przestrzeń i czas były — z jego punktu widzenia — jedynie rzeczami, które znał z opisów. Gdy chodziło o Śmierć, obie te rzeczy zaznaczały „Nie dotyczy”.
Może pomóc, jeśli ktoś wyobrazi sobie wszechświat jako gumową membranę. A może nie.
— Wpuść mnie, panie! — zawołał żałosny głos z dachu. — Zimno tu jak nie wiem.
Śmierć podszedł do drzwi i niepewnie przyjrzał się deskom. Wiatr nawiewał pod nimi śniegu. Za drzwiami coś uderzyło głucho i głos Alberta odezwał się znacznie bliżej.
— O co chodzi, panie?
Śmierć wysunął głowę przez drewno.
MAJĄ TU TAKIE METALOWE FRAGMENTY…
— Rygle, panie. Trzeba je odsunąć — wyjaśnił Albert, chowając dłonie pod pachy, żeby się rozgrzać.
AHA.
Głowa Śmierci zniknęła. Albert potupał nogami. Obserwował, jak jego oddech zmienia się w parę, i słuchał nieporadnych chrobotów z drugiej strony drzwi.
Głowa Śmierci pojawiła się znowu.
EHM…
— Skobel, panie — poinformował zniechęcony Albert.
NO TAK. NO TAK.
— Kładzie się kciuk i naciska do dołu.
OCZYWIŚCIE.
Głowa zniknęła. Albert poskakał chwilę i czekał.
Głowa pojawiła się.
HM… WSZYSTKO ZROZUMIAŁEM AŻ DO KCIUKA…
— A potem naciskasz w dół i ciągniesz, panie.
AHA. JASNE. JUŻ WIEM.
Głowa zniknęła.
Och, jej… pomyślał Albert. On po prostu nie potrafi zrozumieć, o co w tym chodzi…
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Śmierć stanął w nich, promieniejąc dumą. Albert wszedł chwiejnie do środka, w tumanach śniegu.
— A niech to… Robi się naprawdę zimno — stwierdził. — Jest sherry? — zapytał z nadzieją.
RACZEJ NIE.
Śmierć spojrzał na skarpetę przyczepioną z boku piecyka. Była dziurawa.
Przypięto do niej list wypisany nierównymi literami. Śmierć przeczytał:
CHŁOPIEC CHCE PARĘ SPODNI, KTÓRYCH BY NIE MUSIAŁ Z NIKIM DZIELIĆ, WIELKĄ ZAPIEKANKĘ Z MIĘSEM, CUKROWĄ MYSZ, „DUŻO ZABAWEK” I SZCZENIACZKA IMIENIEM KUDŁATEK.
— To słodkie — przyznał Albert. — Muszę otrzeć łzę, ponieważ to, co dostanie, widzisz, panie, to ta mała drewniana zabawka i jabłko.
PRZECIEŻ W LIŚCIE WYRAŹNIE…
— No tak, ale działają tu czynniki socjoekonomiczne, prawda? Gdyby każdy dostawał to, o co prosi, zapanowałby straszny bałagan.
W SKLEPIE DAWAŁEM IM TO, CO CHCIELI…
— Owszem, i wynikną z tego poważne kłopoty, panie. Wszystkie te „zabawkowe świnki, które naprawdę działają”. Nic nie mówiłem, bo dzięki temu wykonywaliśmy nasze zadanie, ale nie można ciągle tak postępować. Na co komu bóg, który daje wszystko, czego człowiek zapragnie?