Выбрать главу

TU MNIE MASZ…

— Nadzieja jest ważna. Nadzieja, istotna część wiary. Dać ludziom dżem dzisiaj, a siądą i zwyczajnie go zjedzą. Za to dżem jutro podtrzymuje ich bez końca.

I CHCESZ POWIEDZIEĆ, ŻE Z TEGO POWODU BIEDNI DOSTAJĄ BIEDNE PREZENTY, A BOGACI BOGATE?

— Zgadza się — przyznał Albert. — Taki jest sens Strzeżenia Wiedźm.

Śmierć niemal jęknął głośno.

ALE JA JESTEM WIEDŹMIKOŁAJEM! Urwał zakłopotany. NO, PRZYNAJMNIEJ W TEJ CHWILI.

— To bez znaczenia. — Albert wzruszył ramionami. — Pamiętam, kiedy jeszcze byłem brzdącem, w Strzeżenie Wiedźm marzyłem o takim wielkim drewnianym koniu, którego mieli w sklepie. — Zmarszczył twarz w posępnym uśmiechu. — Całe godziny spędzałem… a dni były wtedy zimne jak dobroczynność… całe godziny z nosem przyciśniętym do szyby… W końcu usłyszeli moje krzyki i jakoś mnie odmrozili. Widziałem, jak zdejmują go z wystawy, ktoś go kupił i wiesz, panie, przez jedną chwilę myślałem, że to naprawdę dla mnie. Och, śniłem o tym koniu. Był czerwono-biały, miał prawdziwe siodło i w ogóle… I bieguny. Mógłbym zabić dla tego konia. — Znowu wzruszył ramionami. — Ale nie było żadnych szans. Nie mieliśmy nawet kibla, żeby do niego nasikać, a często musieliśmy pluć na chleb, żeby stał się dostatecznie miękki i dał się zjeść.

ZECHCESZ MNIE OŚWIECIĆ? DLACZEGO TAKIE WAŻNE JEST POSIADANIE KIBLA, ŻEBY DO NIEGO NASIKAĆ?

— To… to takie powiedzenie, panie. Oznacza, że ktoś jest biedny jak mysz kościelna.

A ONE SĄ BIEDNE?

— No… tak.

ALE Z PEWNOŚCIĄ NIE BIEDNIEJSZE OD INNYCH MYSZY? POZA TYM ZWYKLE W KOŚCIOŁACH SPORO JEST ŚWIEC I INNYCH RZECZY, KTÓRE MOGĄ JEŚĆ.

— To znów takie powiedzenie. Nie musi mieć sensu.

AHA. ROZUMIEM. MÓW DALEJ, PROSZĘ.

— Oczywiście w wigilię Strzeżenia Wiedźm i tak zawiesiłem swoją skarpetę, a rankiem wiesz co, panie? Nasz tato włożył do niej takiego małego konika, którego sam wyrzeźbił…

AHA, rzekł Śmierć. I ON BYŁ WART WIĘCEJ NIŻ WSZYSTKIE KOSZTOWNE DREWNIANE KONIE NA ŚWIECIE, TAK?

Albert wytrzeszczył oczy.

— Nie! — powiedział. — Wcale nie był. Mogłem myśleć tylko o tym wielkim koniu na wystawie.

Śmierć zdumiał się.

ALE O ILEŻ LEPIEJ JEST DOSTAĆ ZABAWKĘ WYRZEŹBIONĄ PRZEZ…

— Nie. Tylko dorośli tak uważają. Kiedy człowiek ma siedem lat, jest samolubnym draniem. Zresztą tato spił się po obiedzie i rozdeptał konia.

OBIEDZIE?

— No dobrze, może mieliśmy trochę smalcu do chleba…

MIMO TO JEDNAK DUCH STRZEŻENIA WIEDŹM…

Albert westchnął.

— Jak uważasz, panie. Jak uważasz.

ALE PRZYPUŚĆMY, ŻE WIEDŹMIKOŁAJ PRZYNIÓSŁBY CI TEGO WSPANIAŁEGO DREWNIANEGO KONIA…

— Och, tato sprzedałby go za parę flaszek.

PRZECIEŻ BYWALIŚMY W DOMACH, GDZIE DZIECI MIAŁY DUŻO ZABAWEK, I PRZYNOSILIŚMY IM JESZCZE WIĘCEJ, A W DOMACH TAKICH JAK TEN DZIECI NIE DOSTAJĄ PRAKTYCZNIE NICZEGO.

— Ha, kiedy byłem dzieciakiem, oddalibyśmy wszystko, żeby dostać praktycznie nic — zapewnił Albert.

CIESZ SIĘ Z TEGO, CO MASZ. NA TYM TO POLEGA?

— Tak mniej więcej brzmi główna zasada, panie. I niezłe boskie hasło. Nie dawaj im za dużo i każ się tym cieszyć. Dżem jutro, rozumiesz.

TO NIEWŁAŚCIWE. Śmierć zawahał się. ZNACZY… OWSZEM, SŁUSZNIE JEST CIESZYĆ SIĘ Z TEGO, CO SIĘ MA. ALE TRZEBA NAJPIERW COŚ MIEĆ, ŻEBY MIEĆ SIĘ Z CZEGO CIESZYĆ. TO BEZ SENSU CIESZYĆ SIĘ, ŻE NIE MA SIĘ NICZEGO.

Albert poczuł, że nie nadąża za tą nową falą filozofii społecznej.

— Sam nie wiem — stwierdził. — Ludzie powiedzą, jak sądzę, że mają księżyc, gwiazdy i takie tam…

JESTEM PRZEKONANY, ŻE NIE ZDOŁAJĄ PRZEDSTAWIĆ ODPOWIEDNICH DOKUMENTÓW.

— Wiem tylko, że kiedy tato przyłapał nas kiedyś z wielkim workiem drogich zabawek, natarł nam uszu za to, że je ukradliśmy.

TO… NIESPRAWIEDLIWE.

— Takie jest życie, panie.

ALE NIE JA.

— Chodziło mi o to, że tak się wszystko powinno odbywać — wyjaśnił Albert.

NIE. CHODZIŁO CI O TO, ŻE TAK SIĘ WSZYSTKO ODBYWA.

Albert oparł się o piecyk i skręcił jednego z tych swoich okropnych, cienkich papierosów. Najlepiej pozwolić panu załatwiać sprawy po swojemu. W końcu mu przejdzie. Całkiem jak w tej historii ze skrzypcami. Przez trzy dni słychać było tylko brzęki i pękające struny, a potem nigdy więcej nie dotknął instrumentu. Na tym polegał kłopot. Wszystko, co pan robił, tak właśnie wyglądało. Kiedy coś mu wpadło do głowy, można było tylko czekać, aż znowu wypadnie.

Uważał, że Strzeżenie Wiedźm to jedynie… puddingi, brandy, ho, ho, ho, a nie dysponował umysłem zdolnym do ignorowania całej reszty. Dlatego go to raniło.

MAMY STRZEŻENIE WIEDŹM, powiedział Śmierć. A LUDZIE UMIERAJĄ NA ULICACH. JEDNI UCZTUJĄ ZA OŚWIETLONYMI OKNAMI, A INNI NIE MAJĄ DOMÓW. CZY TO SPRAWIEDLIWE?

— No, oczywiście, to poważny problem…

CHŁOP MA GARŚĆ FASOLI, A KRÓL MA TYLE, ŻE NAWET NIE ZAUWAŻY TEGO, CO ODDA. CZY TO SPRAWIEDLIWE?

— No tak, ale gdyby wszystko oddać chłopu, to za rok czy dwa będzie tak samo zarozumiały jak król… — zaczął Albert, cyniczny obserwator ludzkiej natury.

GRZECZNY CZY NIEGRZECZNY? ALE PRZECIEŻ TAK ŁATWO BYĆ GRZECZNYM, KIEDY SIĘ JEST BOGATYM…

Albert miał chęć podyskutować. Chciał powiedzieć: Naprawdę? W takim razie jak to się dzieje, że tak wielu bogatych gnojków to sukinsyny? Zresztą bieda też nie powoduje, że człowiek jest niegrzeczny. Pamiętam, byliśmy biedni, ale uczciwi. No, prawdę mówiąc, bardziej głupi niż uczciwi, ale zasadniczo uczciwi.

Zrezygnował jednak. Pan nie miał nastroju do dyskusji. Zawsze robił to, co wymagało zrobienia.

— Mówiłeś przecież, panie, że zajmujemy się tym, żeby ludzie uwierzyli… — zaczął. Potem urwał i zaczął jeszcze raz: — Kiedy chodzi o sprawiedliwość, panie, to przecież sam…

ZAWSZE TAK SAMO TRAKTUJĘ I BIEDNYCH, I BOGATYCH, rzucił gniewnie Śmierć. ALE TEN CZAS NIE POWINIEN NIEŚĆ SMUTKU. TO POWINNA BYĆ PORA RADOŚCI. Owinął się czerwoną szatą. NIKT NIE POWINIEN DOSTAĆ SAMYCH KOŚCI, dodał.

— Nie ma klingi — zdziwił się o, bóg. — To sama rękojeść miecza.

Susan wyszła z kręgu światła i poruszyła dłonią. W powietrzu rozbłysła roziskrzona niebieska linia, na jedną chwilę obrysowując ostrze zbyt cienkie, by można je zobaczyć.

O, bóg cofnął się nerwowo.

— Co to takiego?

— Och, ten miecz rozcina na połowy maleńkie cząsteczki powietrza. Może odciąć duszę od ciała, więc lepiej uważaj.

— Jasne, będę bardzo uważał.

Ze stojaka na parasole Susan wyłowiła pochwę.

Stojak na parasole! Chociaż deszcz nigdy tu nie padał, Śmierć miał stojak na parasole. Właściwie żadna z osób, które Susan poznała, nie trzymała w domu takiego stojaka. Stojak na parasole znajdował się zwykle na samym dole dowolnej listy przydatnych mebli.

Śmierć żył w czarnym świecie, gdzie nie istniało nic żywego, wszystko było ciemne, a w jego wielkiej bibliotece kurz i pajęczyny zjawiały się tylko dlatego, że stworzył je dla lepszego efektu. Nie świeciło słońce, powietrze nigdy się nie poruszało — a jednak miał stojak na parasole. A także parę srebrnych szczotek do włosów na stoliku przy łóżku. Chciał stać się czymś więcej niż szkieletowym widmem, usiłował stworzyć przebłyski osobowości, ale one jakoś same się zdradzały, próbowały zbyt mocno — jak nastoletni chłopak, który spryskuje się wodą kolońską „Lew salonów”.