— Bądźcie obaj cicho i przestańcie się kłócić — uciął Ridcully. — Jak możemy sprawdzić, czy Wiedźmikołaj istnieje? Musi być jakaś prosta metoda.
— Ktoś wypija sherry, na dywanie są ślady sadzy, na dachu ślady płóz, a poszwa jest pełna prezentów — stwierdził dziekan.
— Ha, poszwa! — rzekł mrocznym tonem pierwszy prymus. — Ha. I pewnie rodzina była z tych zadzierających nosa, co to otwierają prezenty dopiero po strzeżeniowiedźmowym obiedzie? Z takim wielkim, obwieszonym strzeżeniowiedźmowym drzewkiem w holu?
— A jeśli… — zaczął Ridcully, ale było już za późno.
— No? — rzekł dziekan. — Oczywiście, że czekaliśmy do obiadu…
— Wiecie, naprawdę mnie wkurzali tacy z wielkimi, obwieszonymi strzeżeniowiedźmowymi drzewkami. I mogę się założyć, że mieliście takiego luksusowego, fikuśnego dziadka do orzechów, który wygląda jak wielki zgniatacz kciuka — mówił pierwszy prymus. — Niektórzy musieli sobie radzić młotkiem do węgla z wygódki. I jedli obiad w środku dnia, zamiast takiego fiu-bździu-trala eleganckiego obiadu wieczorem.
— Nic nie poradzę, że moja rodzina miała pieniądze — odparł dziekan. Co mogłoby trochę uspokoić sytuację, gdyby zaraz nie dodał: — I maniery.
— I wielkie poszewki! — zawołał pierwszy prymus, podskakując ze złości. — Założę się, że kupowaliście ostrokrzew, co?
Dziekan uniósł brwi.
— Oczywiście! Nie włóczyliśmy się po okolicy i nie zrywaliśmy go z cudzych żywopłotów, jak niektórzy.
— To tradycja! Element zabawy!
— Żeby uczcić Strzeżenie Wiedźm kradzioną roślinnością?
Ridcully zasłonił oczy rękami.
Określenie tego, jak słyszał, brzmiało „gorączka kabinowa”. Kiedy ludzie zbyt długo przebywają stłoczeni podczas mrocznych zimowych dni, zaczynają działać sobie na nerwy. Istniała prawdopodobnie szkoła filozoficzna, która twierdziła, że spędzanie czasu w budynkach uniwersytetu, mającego ponad pięć tysięcy znanych pomieszczeń, potężną bibliotekę, najlepszą kuchnię w mieście, własny browar, mleczarnię, dobrze zaopatrzone piwnice z winem, pracownię cyrulika, krużganki i kręgielnię, jest naciąganiem definicji „stłoczenia” do granic wytrzymałości. Z drugiej strony jednak magowie potrafili działać sobie na nerwy, stojąc po przeciwnych końcach bardzo wielkiego pola.
— Zamknijcie się, co? — powiedział. — Mamy Strzeżenie Wiedźm. To nie pora na głupie spory, jasne?
— Ależ tak — stwierdził ponuro kierownik studiów nieokreślonych. — To właśnie pora na głupie spory. W naszej rodzinie mieliśmy szczęście, jeśli udało się przeżyć kolację bez powtórki „Jaka szkoda, że Henry nie rozkręcił interesu z naszym Ronem”. Albo „Dlaczego nikt nie nauczył tych dzieci używać noża?”. To drugi ulubiony numer.
— I te dąsy — dodał Myślak Stibbons.
— Och, dąsy… — zgodził się kierownik studiów nieokreślonych. — Strzeżenie Wiedźm nie liczyło się bez tego, żeby wszyscy nie siedzieli obrażeni i nie gapili się w różne ściany.
— Gry były gorsze — stwierdził Myślak.
— Gorsze niż dzieciaki tłukące się swoimi zabawkami? Tak myślicie? Porządne strzeżeniowiedźmowe popołudnie nie mogło się obejść bez latających na wszystkie strony kółek i kawałków połamanych lalek, a wszyscy wyli. Czynne napaści włączone w zestaw.
— Mieliśmy taką grę „Polowanie na kapcia” — powiedział Myślak. — Ktoś chował kapeć. Potem musieliśmy go znaleźć. A potem wszyscy się kłócili.
— To jeszcze nie takie złe — wtrącił wykładowca run współczesnych. — Nie tak naprawdę strzeżeniowiedźmowo złe, chyba że każdy nosił papierowy kapelusik. Zawsze przychodził taki moment, kiedy czyjaś straszliwa ciotka wkładała papierowy kapelusik i uśmiechała się z wyższością, że to niby taka bohema.
— Zapomniałem o papierowych kapelusikach — westchnął kierownik studiów nieokreślonych. — Och, bogowie…
— A potem ktoś proponował grę planszową — dodał Myślak.
— Właśnie. I nikt dokładnie nie pamiętał reguł.
— Co w niczym nie przeszkadzało. I zawsze ktoś sugerował, żeby grać na pensy.
— A pięć minut później z powodu dwupensówki dwójka ludzi przestawała ze sobą rozmawiać na resztę życia.
— A jakiś potworny dzieciak…
— Wiem, wiem! Jakiś dzieciak, któremu pozwolili zostać z dorosłymi, wygrywał wszystkie pieniądze, bo był wrednym, małym i bezwzględnym kujonem.
— Zgadza się!
— Ehm… — powiedział Myślak, który żywił silne podejrzenie, że to właśnie on był tym dzieciakiem.
— Nie zapominajcie o prezentach — uzupełnił litanię kierownik studiów nieokreślonych, jakby czytał z wewnętrznej listy smutków. — Jak… jak potencjalnie cudowne wydawały się owinięte w papier, jak ciężarne możliwościami… A potem człowiek je rozpakowywał i w zasadzie papier był ciekawszy od zawartości, ale trzeba było powiedzieć: „Świetne, na pewno mi się przyda”. Wcale nie jest lepiej dawać niż brać, ale moim zdaniem jest to mniej krępujące.
— Wyliczyłem sobie — oznajmił pierwszy prymus — że przez te lata byłem eksporterem netto strzeżeniowiedźmowych prezentów.
— Jak każdy — zauważył kierownik studiów nieokreślonych. — Wydajesz majątek na innych, a co dostajesz? Kiedy już zdejmie się papier, masz jeden papuć w nieodpowiednim kolorze i książkę o woskowinie.
Ridcully słuchał ich w zalęknionym zdumieniu. Sam zawsze lubił Strzeżenie Wiedźm, każdą świąteczną chwilę. Lubił spotykać starych krewnych, lubił jedzenie, był dobry w takich grach jak „Pogoń sąsiada przez korytarz” albo „Hurra, wesoły druciarzu”. Zawsze jako pierwszy wkładał papierowy kapelusz. Uważał, że takie kapelusze nadawały rodzinnym spotkaniom szczególny, radosny nastrój. Bardzo starannie czytał życzenia na strzeżeniowiedźmowych kartkach i zawsze znalazł czas, by pomyśleć ciepło o nadawcy.
Słuchając swoich magów, czuł się, jakby patrzył na kogoś, kto kopniakami rozbija domek dla lalek.
— Przynajmniej motta na strzeżeniowiedźmowych dekoracjach były zabawne… — spróbował.
Obejrzeli się, popatrzyli na niego i znowu się odwrócili.
— Jeśli ktoś ma poczucie humoru wieszaka… — mruknął pierwszy prymus.
— No tak — westchnął Ridcully. — Więc może naprawdę nie ma żadnego Wiedźmikołaja, skoro siedzicie tu wszyscy z takimi smętnymi gębami. On nie z tych, którzy pozwalają ludziom na takie ponuractwo.
— Ridcully, to przecież tylko pradawne zimowe bóstwo — oświadczył ze znużeniem pierwszy prymus. — Żadna tam Wróżka Radości czy coś podobnego.
Wykładowca run współczesnych uniósł głowę, którą opierał na dłoni.
— Co za Wróżka Radości?
— Och, babcia opowiadała nam o niej, kiedy padał deszcz i zaczynaliśmy ją denerwować — odparł pierwszy prymus. — Mówiła wtedy: „Zawołam Wróżkę Radości, więc lepiej zachowujcie…”.
Urwał z zakłopotaną miną.
Nadrektor przyłożył dłoń do ucha teatralnym gestem, który oznaczał: „Cisza! Słyszę coś dziwnego”.
— Ktoś zadzwonił — rzekł. — To ty, pierwszy prymusie?
— No nie… — jęknął pierwszy prymus. — Nie, nie, nie!
Nasłuchiwali przez chwilę.
— Może nam się uda — odezwał się Myślak. — Nic nie słyszałem.
— Tak. Ale jakoś potrafisz ją sobie wyobrazić, co? — zapytał dziekan. — W chwili, kiedy to powiedzieliście, w głowie pojawił mi się obraz. Przede wszystkim będzie miała cały wór zabaw słownych. Albo zaproponuje, żebyśmy dla zdrowia wyszli na świeże powietrze.