Magowie zadrżeli. Nie mieli nic przeciwko świeżemu powietrzu, kłopoty sprawiało im jedynie ich w nim miejsce.
— Radość zawsze mnie wprawia w zły nastrój — oświadczył dziekan.
— No więc jeśli zjawi się tu jakiś nędzny kłębek radości, to na mnie nie liczcie — stwierdził pierwszy prymus, zakładając ręce na piersi. — Znosiłem monstra i trolle, i wielkie zielone stwory z zębami, więc nie będę siedział spokojnie, kiedy jakaś…
— Witam!! Witam!!
Był to taki rodzaj głosu, który nadaje się do czytania historii odpowiednich dla dzieci. Każda samogłoska rozbrzmiewała pięknie zaokrąglona. Słyszeli, jak wskakują na miejsca dodatkowe wykrzykniki, zrodzone z desperackiej, rozpaczliwej radości.
Odwrócili się.
Wróżka Radości była niska i dość pulchna, miała na sobie tweedową spódnicę i buty tak praktyczne i rozsądne, że mogłyby same wypełniać swoje zeznania podatkowe. Przypominała pierwszą nauczycielkę w szkole — taką, która odbyła specjalne przeszkolenie, jak sobie radzić z nerwową niewydolnością pęcherza i z małymi chłopcami, których udział w cudownym świecie wspólnych zabaw ogranicza się głównie do wielokrotnego uderzania drewnianym koniem w głowy małych dziewczynek. Podobieństwo potęgował jeszcze gwizdek wiszący jej na szyi oraz ogólne wrażenie, że lada moment zaklaszcze w ręce.
Nieduże, przejrzyste skrzydełka na plecach były prawdopodobnie tylko elementem dekoracyjnym, ale magowie i tak wciąż spoglądali jej na ramię.
— Witam… — powtórzyła bardziej niepewnie. Przyjrzała się im podejrzliwie. — Jesteście już dużymi chłopcami — stwierdziła, jak gdyby urośli jej na złość. Zamrugała. — Moim zadaniem jest przegnać stąd wszelkie smuteczki — oznajmiła, najwyraźniej realizując znany na pamięć scenariusz. Potem zmobilizowała się. — Więc wszyscy uszy do góry. Chcę tu zobaczyć dużo uśmiechniętych, rozpromienionych buziaczków.
Spojrzała na pierwszego prymusa, który chyba nigdy w życiu nie miał uśmiechniętego, rozpromienionego buziaczka. Specjalizował się raczej w ponurych i mrocznych. Ten, który demonstrował w tej chwili, mógłby zdobywać nagrody.
— Bardzo przepraszam, madame — odezwał się Ridcully. — Czy to na pani ramieniu to kura?
— To jest, eee… no… to… To Błękitny Ptak Szczęścia — odparła Wróżka Radości.
Jej głos drżał lekko jak u kogoś, kto nie do końca wierzy w to, co właśnie powiedział, ale zamierza powtarzać to konsekwentnie na wypadek, gdyby dzięki temu słowa stały się prawdą.
— Proszę o wybaczenie, ale to jednak kura. Żywa kura — upierał się Ridcully. — Właśnie zagdakała.
— Jest niebieski — powiedziała załamana Wróżka.
— No, to przynajmniej się zgadza — ustąpił Ridcully, tak łagodnie, jak tylko potrafił. — Sam z siebie pewnie wyobrażałbym sobie Błękitnego Ptaka Szczęścia nieco bardziej opływowego, ale trudno mieć o to pretensje akurat do pani.
Wróżka Radości chrząknęła zakłopotana i zaczęła się bawić guzikami swojego praktycznego wełnianego swetra.
— Może jakaś wesoła gra, żeby poprawić nam nastrój? — zaproponowała. — Zgadywanki? Albo konkurs rysunkowy? Może znajdzie się jakaś nagroda dla zwycięzcy.
— Madame, jesteśmy magami — rzekł pierwszy prymus. — Nie zajmujemy się radością.
— Przebieranki? — próbowała Wróżka. — A może już w to graliście? No to coś zaśpiewamy. Kto zna „Płonie ognisko w lesie”?
Jej wymuszony uśmiech trafił na grupowo zmarszczone czoła zebranych magów.
— Nie chcemy chyba zostać Panem Marudą, prawda? — dodała z nadzieją.
— Chcemy — odparł pierwszy prymus.
Wróżka Radości zgarbiła się. Poklepała się nerwowo po bezkształtnych rękawach, po czym z jednego wyjęła zwiniętą chusteczkę. Otarła oczy.
— Znowu wszystko idzie nie tak, jak powinno, prawda? — Broda jej drżała. — Nikt już dzisiaj nie chce być radosny, a ja naprawdę się staram. Przygotowałam Księgę Żartów, mam trzy pudła kostiumów na przebieranki i… i… i kiedy tylko staram się poprawić ludziom nastrój, patrzą z takim… zakłopotaniem… A przecież naprawdę próbuję…
Głośno wytarła nos.
Nawet pierwszy prymus okazał na tyle uprzejmości, że wyglądał na zakłopotanego.
— Ehem… — zaczął.
— Czy komuś by zaszkodziło, gdyby od czasu do czasu spróbował być choć troszeczkę radosny?
— E… w jaki sposób? — spytał pierwszy prymus, czując się obrzydliwie.
— Przecież tak wiele jest miłych rzeczy, które mogą sprawiać radość. — Wróżka Radości znowu wytarła nos.
— No… deszcz i zachody słońca? — Pierwszy prymus zmusił się do sarkazmu, ale wszyscy widzieli, że serca w to nie wkłada. — E… może weźmie pani moją chusteczkę? Jest prawie czysta.
— A może ktoś poda pani kieliszek sherry? — zaproponował Ridcully. — I jakieś ziarno dla jej kury…
— Nigdy nie piję alkoholu — oświadczyła z oburzeniem Wróżka Radości.
— Doprawdy? Naszym zdaniem to coś, co naprawdę sprawia radość. Panie Stibbons, pozwoli pan tutaj na momencik…
Skinął na Myślaka.
— Bardzo dużo wiary musi chlupać dookoła, żeby pozwolić na stworzenie tej pani — szepnął. — Dobre sto dziesięć funtów żywej wagi, jeśli mogę to ocenić. Gdybyśmy chcieli skontaktować się z Wiedźmikołajem, jak można się do tego zabrać? Wysłać list przez komin?
— Owszem, ale nie dziś wieczorem, panie nadrektorze. Dzisiaj rozwozi prezenty.
— Czyli nie wiadomo, gdzie jest w tej chwili. Niech to licho…
— Oczywiście, mógł jeszcze tutaj nie zajrzeć — zauważył Myślak.
— A po co miałby do nas zaglądać? — zdziwił się nadrektor.
Bibliotekarz naciągnął na siebie koce i zwinął się w kłębek. Jako orangutan tęsknił za żarem lasów tropikalnych. Kłopot polegał na tym, że nigdy nawet lasu tropikalnego nie widział — zmienił się w orangutana już jako całkiem dojrzały osobnik ludzki. Wiedza o tropikach tkwiła jednak gdzieś kościach; nie lubił zimowych chłodów. Jednak był też bibliotekarzem aż do — tych samych — kości i twardo odmawiał zgody na palenie ognia w bibliotece. W rezultacie z całego Niewidocznego Uniwersytetu znikały poduszki i koce; trafiały do czegoś w rodzaju kokonu w dziale katalogów, gdzie małpolud ukrywał się w mroźne zimowe dni.
Przewrócił się na bok i owinął w zasłony kwestora.
Coś zatrzeszczało za jego gniazdem. Rozległ się szept.
— Nie, proszę nie zapalać lampy.
— Zastanawiałem się, gdzie się podziewa przez cały wieczór.
— W wigilię Strzeżenia Wiedźm kładzie się wcześniej, panie nadrektorze. No, jesteśmy.
Coś zaszeleściło.
— Mamy szczęście. Nie jest napełniona — stwierdził Myślak. — Wygląda na to, że wykorzystał skarpetę kwestora.
— Wiesza jakąś co roku?
— Najwyraźniej.
— Ale przecież nie jest dzieckiem. Owszem, przejawia pewną dziecięcą prostotę…
— U orangutanów może być inaczej, nadrektorze.
— Myśli pan, że w dżungli też to robią?
— Nie sądzę. Przede wszystkim nie znajdziesz tam komina.
— I mają krótkie nogi na dodatek. W zakresie skarpet takie orangutany są wyjątkowo słabo wyposażone. Dużo by zyskały, naturalnie, gdyby mogły wieszać rękawiczki. Wiedźmikołaj musiałby pracować w nadgodzinach, gdyby wieszały rękawiczki, a to dlatego, że mają takie długie ręce.