Popełniła błąd i spojrzała w górę.
Było tam niebo. Rzeczywiście, miało niebieski kolor. W dole leżała ziemia. Była zielona.
A pomiędzy nimi — nic. Nie biała przestrzeń. Nie czerń nocy. Po prostu… nic wokół krawędzi świata. Tam, gdzie mózg podpowiadał, że powinny się znaleźć, no… ziemia i niebo, stykające się gładko na horyzoncie, tutaj widziała pustkę zasysającą wzrok niczym dziurawy ząb.
Było też słońce. Sunęło pod niebem i ponad ziemią.
Było żółte.
Żółte jak kaczeńce.
Pimpuś wylądował na trawie nad rzeką. A w każdym razie na tym zielonym czymś, co w dotyku przypominało raczej gąbkę albo mech. Trącił to pyskiem.
Susan zsunęła się z siodła. Starała się nie podnosić wzroku. A to oznaczało, że patrzyła na jaskrawy błękit wody.
Były w niej pomarańczowe ryby. Wyglądały niezwykle — jakby zostały stworzone przez kogoś, kto naprawdę wierzy, że ryba to dwie łukowate linie, kropka i trójkątny ogon. Przypominały jej szkieletowe ryby w nieruchomej sadzawce Śmierci. Ryby, które… pasują do otoczenia. Widziała je, chociaż woda była blokiem koloru, a część jej umysłu upierała się, że powinien być nieprzezroczysty.
Przyklęknęła i zanurzyła dłoń. W dotyku przypominało to wodę, choć między palcami przelewał się tylko płynny błękit.
Nareszcie zrozumiała, gdzie się znalazła. Ostatni fragment łamigłówki wskoczył na miejsce i wewnątrz umysłu rozkwitła wiedza. Gdyby zobaczyła dom, wiedziała, jak będą umieszczone okna i jak będzie się unosił dym z komina.
Na drzewach prawie na pewno rosną tu jabłka. Będą czerwone, bo przecież wszyscy wiedzą, że jabłka są czerwone. A słońce żółte. Niebo niebieskie. A trawa zielona.
Istniał jednak inny świat, nazywany rzeczywistym przez ludzi, którzy w niego wierzyli. W tym świecie niebo mogło mieć dowolną barwę, od niemal bieli przez czerwień zachodu słońca po żółć w czasie burzy. Drzewa mogły być całkiem nagie, jak czarne zygzaki na tle nieba, albo — przed zimą — czerwone jak płomień. A słońce bywało białe, żółte albo pomarańczowe, woda — brązowa, szara, zielona…
Kolory tutaj były barwami wiosny, ale nie wiosny z rzeczywistego świata. To były barwy wiosny oka.
— To dziecięcy obrazek — oznajmiła.
O, bóg osunął się na zieleń.
— Za każdym razem, kiedy patrzę na tę przerwę, oczy mi łzawią — poskarżył się. — Okropnie się czuję.
— Powiedziałam, że to obrazek dziecka — powtórzyła Susan.
— O, ja… Chyba ten wywar magów przestaje działać.
— Widziałam dziesiątki takich obrazków — ciągnęła Susan, nie zwracając na niego uwagi. — Rysujesz niebo u góry, bo przecież zawsze jest nad tobą, a kiedy masz parę stóp wzrostu, i tak po bokach za dużo nieba nie zobaczysz. Wszyscy ci mówią, że trawa jest zielona, a woda niebieska. Taki pejzaż malujesz. Twyla tak maluje. Ja tak malowałam. Dziadek zachował niektóre moje…
Urwała.
— Zresztą wszystkie dzieci tak malują — dokończyła. — Chodź, poszukamy domu.
— Jakiego domu? — jęknął o, bóg. — Czy mogłabyś mówić trochę ciszej?
— Będzie tu dom. Zawsze jest. Z czterema oknami. A dym unosi się z komina skręcony w sprężynę. Widzisz, to miejsce przypomina krainę dzia… Śmierci. To nie jest rzeczywista geografia.
O, bóg podszedł do najbliższego drzewa i kilka razy uderzył głową o pień, jakby miał nadzieję, że go to zaboli.
— Na dotyk całkiem jak geografia — mruknął.
— A widziałeś kiedyś takie drzewa? Wielki zielony kleks na brązowym patyku? Przypomina lizaka. — Susan pociągnęła o, boga za sobą.
— Nie wiem. Pierwszy raz widzę drzewo. Auć! Coś mi spadło na głowę. — Zamrugał, wytrzeszczając oczy jak sowa. — Jest czerwone.
— To jabłko — wyjaśniła. — Wszyscy wiedzą, że jabłka są czerwone.
Nie było żadnych krzaków — za to były kwiaty, każdy z parą zielonych liści. Rosły pojedynczo, rozrzucone wśród zieleni.
Aż nagle drzewa się skończyły i w zakolu rzeki zobaczyli dom.
Nie wydawał się duży. Miał cztery okna i drzwi. Nad kominem wiła się smużka dymu w kształcie korkociągu.
— Wiesz, to zabawne — stwierdziła Susan. — Twyla rysuje takie domy, a przecież mieszka w rezydencji. Ja rysowałam takie domy, a urodziłam się w pałacu. Dlaczego?
— Może u wszystkich to ten sam dom… — wymamrotał żałośnie o, bóg.
— Co? Tak sądzisz? Wszystkie dziecięce obrazki przedstawiają to miejsce? Tkwi w naszych głowach?
— Nie pytaj, ja tylko podtrzymuję rozmowę.
Susan zawahała się. Słowa „co teraz?” uniosły się ponad umysłem. Czy powinna podejść i zapukać?
Uświadomiła sobie, że to normalne myślenie…
W migotliwej, gwarnej, rozgadanej atmosferze kierownik sali przeżywał ciężkie chwile. Mieli wielu klientów, więc personel powinien zwijać się jak w ukropie, dosypując sody oczyszczanej do białego wina, by powstały bardzo drogie bąbelki, i siekając warzywa na bardzo małe kawałeczki, żeby więcej kosztowały.
Zamiast tego stali przygnębieni w kuchni.
— Gdzie się wszystko podziało?! — krzyczał właściciel. — Ktoś opróżnił też piwnicę!
— William mówi, że poczuł zimny wicher — odparł kierownik sali.
Cofając się, oparł się o płytę podgrzewacza — i teraz zrozumiał, czemu nazywa się to podgrzewaczem. Zrozumiał w sposób o wiele głębszy niż kiedykolwiek wcześniej.
— Ja mu dam lodowaty wicher! Czy w ogóle cokolwiek zostało?
— Różne końcówki i ścinki…
— Nie chodzi ci o końcówki i ścinki. Miałeś na myśli des curieux et des bouts — poprawił go właściciel.
— Tak, rzeczywiście, tak. I tego… no, te…
— Coś jeszcze?
— No… Stare buty. Ubłocone stare buty.
— Stare…?
— Buty. Bardzo dużo — tłumaczył kierownik sali. Czuł, że zaczyna się przypalać.
— Jak weszliśmy w posiadanie tego… leżakowanego obuwia z niewątpliwie dobrych roczników?
— Nie wiem. Zwyczajnie się pojawiło, proszę pana. Piekarnik jest pełen starych butów. Spiżarnia tak samo.
— Przynajmniej setka ludzi zarezerwowała miejsca. Sklepy są już zamknięte. Gdzie jest szef kuchni?
— William usiłuje wyciągnąć go z wychodka, proszę pana. Zamknął się tam i ma jedną z tych swoich Chwil.
— Coś się przypieka. Czuję!
— To ja, proszę pana.
— Stare buty — mruczał właściciel. — Stare buty, stare buty… Ze skóry, prawda? Żadne drewno, guma czy coś takiego?
— Wyglądają jak…jak buty. I dużo błota.
Właściciel zdjął marynarkę.
— Dobra. Mamy chyba trochę śmietany? Cebulę? Czosnek? Masło? Jakieś stare wołowe kości? Trochę ciasta?
— No… tak.
Właściciel zatarł ręce.
— W porządku — rzekł, zdejmując z gwoździa fartuch. — Ty tam, zagotuj wodę! Dużo wody! I znajdź mi jakiś solidny, duży młotek! A ty bierz się do siekania cebuli! Reszta niech zacznie sortować buty. Mają wycinać języki i odrywać podeszwy. Przygotujemy im… co by tu… Mousse de la Boue dans une Panier de la Pâte de Chaussures…
— A skąd to weźmiemy, proszę pana?
— Mus z błota i kosz butów w cieście. Łapiesz? To w końcu nie nasza wina, że nawet Quirmianie nie rozumieją restauracyjnego quirmiańskiego. Przecież ich nie okłamujemy.