Выбрать главу

Po chwili pióro zaczęło pisać.

+++ Czas Wielkiej Czerwonej Dźwigni +++ Pytanie +++

NIE. MÓWIĄ, ŻE JESTEŚ MYŚLICIELEM. ROZWIŃ LOGICZNIE REZULTAT UTRATY PRZEZ RASĘ LUDZKĄ WIARY W WIEDŹMIKOŁAJA. CZY SŁOŃCE WZEJDZIE? ODPOWIEDZ.

Trwało to kilka minut. Kręciły się koła. Biegały mrówki. Piszczała mysz. Klepsydra zjechała na sprężynie, kołysała się bezsensownie przez jakiś czas, po czym znowu zniknęła w górze.

HEX napisał: +++ Słońce Nie Wzejdzie +++

POPRAWNIE. JAK MOŻNA TEMU ZAPOBIEC? ODPOWIEDZ.

+++ Regularna I Konsekwentna Wiara +++

DOBRZE. MAM DLA CIEBIE ZADANIE, MASZYNO MYŚLĄCA.

+++ Tak. Przygotowuję Obszar Pamięci Tylko-Do-Zapisu +++

CO TO TAKIEGO?

+++ Ty Byś Powiedział: Być Pewnym Do Szpiku Kości +++

DOBRZE. OTO TWOJA INSTRUKCJA. WIERZ W WIEDŹMIKOŁAJA.

+++ Tak +++

CZY WIERZYSZ? ODPOWIEDZ.

+++ Tak +++

CZY… W NIEGO… WIERZYSZ? ODPOWIEDZ.

+++ TAK +++

Nastąpiła zmiana w nierówno skleconym stosie rur i rurek, który był HEX-em. Wielkie koło ustawiło się w nowej pozycji. Zza ściany dobiegło brzęczenie zapracowanych pszczół.

DOBRZE.

Śmierć odwrócił się i chciał wyjść, ale przystanął, gdy HEX zaczął pisać gorączkowo. Wrócił i spojrzał na wysuwający się spod pióra papier.

+++ Kochany Wiedźmikołaju, Na Strzeżenie Wiedźm Chciałbym…

OCH, NIE! NIE MOŻESZ PISAĆ LISTÓW… Śmierć urwał na moment, nim dokończył: MOŻESZ. PRAWDA?

+++Jestem Uprawniony +++

Śmierć zaczekał, aż pióro przestanie się ruszać, i podniósł wstęgę papieru.

PRZECIEŻ JESTEŚ MASZYNĄ. PRZEDMIOTY NIE MAJĄ ŻADNYCH PRAGNIEŃ. KLAMKA NIE CHCE NICZEGO, CHOĆ TO ZŁOŻONY MECHANIZM.

+++ Wszystko Do Czegoś Dąży +++

COŚ W TYM JEST, przyznał Śmierć. Pomyślał o drobnych czerwonych płatkach w czarnej głębi i przeczytał listę do samego końca.

NIE WIEM, CZYM JEST WIĘKSZOŚĆ TYCH RZECZY NIE SĄDZĘ, ŻEBY WIEDZIAŁ WOREK.

+++ Żałuję +++

ALE ZROBIMY, CO SIĘ DA. SZCZERZE POWIEM, ŻE BĘDĘ ZADOWOLONY, KIEDY TEN WIECZÓR SIĘ SKOŃCZY. O WIELE TRUDNIEJ JEST DAWAĆ NIŻ DOSTAWAĆ. Sięgnął do worka. POMYŚLMY… ILE MASZ LAT?

Susan skradała się po schodach z dłonią na rękojeści miecza. Myślak Stibbons zaniepokoił się, odkrywszy, że — jako mag — czeka na przybycie Wiedźmikołaja. Zadziwiające, w jaki sposób ludzie definiują swoje role, jak nakładają kajdanki na realne doświadczenia i są bezustannie zaskakiwani tym, co wypada dla nich na ruletce wszechświata. Oto ja, mówią, zwykły hurtowy sprzedawca ryb, siedzę za sterami wielkiego odrzutowca, ponieważ okazuje się, że cała załoga jadła kurczaka w sosie curry. Kto by pomyślał? Oto ja, gospodyni domowa, która tylko wyszła rano, by wpłacić do banku wpływy z wyprzedaży organizowanej przez komitet rodzicielski przedszkola, uciekłam ze skradzionym milionem w gotówce i przystojnym mężczyzną z Organizacji Wyzwolenia Kurcząt Hodowlanych. Nie do wiary! Oto ja, całkiem zwyczajny hokeista, nagle uświadamiam sobie, że jestem Synem Bożym z pięciuset oddanymi wyznawcami w miłej, niewielkiej komunie w Strefie Rozwoju Społeczności w południowej Kalifornii. Niesamowite!

Oto ja, myślała Susan, praktyczna i rozsądna guwernantka, która potrafi dodawać liczby zapisane do góry nogami szybciej, niż większość ludzi normalne, wspinam się po schodach w zębokształtnej wieży należącej do Wróżki Zębuszki, uzbrojona w miecz należący do Śmierci…

Znowu! Chciałabym, żeby chociaż miesiąc, jeden nędzny miesiąc mógł przeminąć i nie przytrafiło mi się coś takiego.

Słyszała nad sobą głosy. Jeden z nich mówił coś o zamku.

Wyjrzała ponad krawędź schodów.

Wyglądało, jakby ktoś tam obozował. Na podłodze leżały śpiwory, stały jakieś pudła. Dwóch ludzi siedziało na skrzynkach i obserwowało trzeciego, który pracował przy drzwiach w zaokrąglonej ścianie. Jeden z tej dwójki był największym mężczyzną, jakiego Susan w życiu widziała — jednym z tych tłustych wielkoludów, którzy potrafią jakoś zasugerować, że duża część tłuszczu pod bezkształtnym ubraniem to mięśnie. Ten drugi…

— Witam — odezwał się miły głos za jej uchem. — Jak ci na imię?

Zmusiła się, by powoli odwrócić głowę.

Najpierw zobaczyła szare, połyskujące oko. Potem w polu widzenia pojawiło się drugie, bladożółte, z maleńką kropką źrenicy.

Otaczała je przyjazna, różowa twarz zwieńczona kędzierzawą czupryną. Była całkiem ładna, w chłopięcym stylu — tylko te patrzące z niej niedopasowane oczy sprawiały wrażenie, że została skradziona komuś innemu.

Susan poruszyła ręką, ale chłopak był szybszy i zerwał jej z pasa pochwę z mieczem.

— Ach, ach! — zakpił, odwrócił się i odepchnął jej ręce, kiedy usiłowała mu ją odebrać. — No, no. Coś podobnego. Biała rękojeść z kości, mało gustowna dekoracja z motywem czaszki i piszczeli… Druga ulubiona broń samego Śmierci, nieprawdaż? Coś takiego! To chyba Strzeżenie Wiedźm! A to oznacza, że jesteś Susan Sto-Helit. Arystokratka. Pokłoniłbym się… — dodał, odstępując tanecznym krokiem — ale boję się, że zrobiłabyś wtedy coś okropnego…

Szczęknęło i mag przy drzwiach syknął z podniecenia.

— Tak! — zawołał. — Tak! Lewą ręką, używając drewnianego wytrycha! To proste!

Zauważył, że nawet Susan na niego patrzy. Odchrząknął z zakłopotaniem.

— No więc… otworzyłem piąty zamek, panie Herbatka! Żaden problem! Opierają się na Sekwencji Okultystycznej Woddeleya! Każdy dureń sobie poradzi, jeśli ją zna!

— Ja znam — rzucił Herbatka, nie odrywając wzroku od Susan.

— Aha…

Formalnie nie było to możliwe, ale Susan niemal słyszała tupanie, gdy umysł maga cofał się nerwowo. Przed nim bowiem wznosiła się konkluzja, że Herbatka nie ma czasu dla ludzi, których nie potrzebuje.

— …Z pewnymi… inter… esującymi subtelnościami — powiedział mag. — Tak. Bardzo skomplikowanymi. To może, tego, obejrzę teraz numer sześć.

— Skąd wiesz, kim jestem? — zapytała Susan.

— To łatwe — odparł Herbatka. — „Herbarz Niemózgiego”. Rodowa dewiza: Non temetis messor. Musieliśmy to czytać. Wiesz, jako lekturę. Ha, stary Mercier nazywał go „przewodnikiem po terenach złotonośnych”. Nikt się nie śmiał prócz niego, naturalnie. Tak, wiem o tobie sporo. Całkiem sporo. Twój ojciec był dobrze znany. Bardzo szybko dotarł bardzo wysoko. Co do dziadka… Prawdę mówiąc, ta wasza dewiza… Czy to w dobrym guście? Oczywiście, ty nie musisz się go obawiać, prawda? A może?

Susan spróbowała zniknąć. Nie udało się. Czuła, że ciągle pozostaje krępująco widoczna.

— Nie wiem, o czym mówisz — oświadczyła. — A w ogóle to kim jesteś?

— Proszę o wybaczenie. Nazywam się Herbatka, Jonathan Herbatka. Do usług.

Susan ustawiła w myślach ciąg sylab.

— Znaczy… Taka około czwartej po południu?

— Nie. Powiedziałem Herr-bat-ká. Mówiłem bardzo wyraźnie. Proszę, nie staraj się rozproszyć mojej uwagi, próbując mnie zirytować. Irytują mnie tylko rzeczy ważne. Jak panu idzie, panie Sideney? Jeśli to działa według ciągu Woddeleya, numer sześć powinna otwierać miedź i błękitnozielone światło. Chyba że, naturalnie, wystąpią jakieś… subtelności…

— Właśnie próbuję, panie Herbatka.

— Czy myślisz, że dziadek spróbuje cię ratować? Tak sądzisz? Ale teraz, widzisz, mam jego miecz. Zastanawiam się…

Znów coś szczęknęło.

— Szósty zamek, panie Herbatka!