Выбрать главу

— Banjo! — warknął skrytobójca. — Powiedziałem: łap ją…

— Nasza mama mówiła…

— Takim chichoczącym, nerwowym, którego nawet chuligani nie zaczepiali, bo dostawał szału, kopał i gryzł. Dzieciakiem, który nie widział różnicy między rzuceniem w kota kamieniem a podpaleniem mu sierści.

Z satysfakcją zauważyła, że patrzy na nią wściekle.

— Zamknij się — powiedział.

— Nikt nie chciał się z tobą bawić — ciągnęła. — Nie miałeś żadnych kolegów. Dzieci potrafią rozpoznać taki umysł jak twój, chociaż nie znają właściwych określeń…

— Kazałem ci się zamknąć! Bierz ją, Banjo!

Trafiła. Usłyszała coś w głosie Herbatki — ślad wibracji, której wcześniej nie było.

— Mały chłopczyk — mówiła dalej — który zagląda lalkom pod sukienki…

— Wcale nie!

Banjo się zaniepokoił.

— Nasza mama mówiła…

— Niech szlag trafi waszą mamę!

Zaszeleściła stal, gdy Średni Dave dobył miecza.

— Co powiedziałeś o naszej mamie? — syknął.

Teraz musi uważać na troje ludzi, pomyślała Susan.

— Założę się, że w ogóle nikt się nigdy z tobą nie bawił — powiedziała. — Założę się, że były sprawy, które musieli tuszować. Prawda?

— Banjo! Rób, co mówię! — wrzasnął Herbatka.

Ogromny mężczyzna znalazł się tuż obok. Widziała jego twarz wykrzywioną grymasem niezdecydowania. Potężne pięści zaciskały się i rozluźniały, a wargi poruszały bezgłośnie, gdy w głowie trwała zacięta dyskusja.

— Nasza… Nasza mama… Nasza mama mówiła…

Szare plamki popłynęły w kamieniu i utworzyły kałużę cienia, który mroczniał błyskawicznie. Wzniósł się ponad trójką mężczyzn i nabrał kształtu.

— Byłeś niegrzecznym chłopcem, mały łobuzie?

Ogromna kobieta pochyliła się nad nimi. W wielkiej dłoni ściskała wiązkę brzozowych witek, grubą jak męskie ramię.

Warknęła.

Średni Dave spojrzał na gigantyczne oblicze mamy Lilywhite. Każdy por skóry był jak nisza. Każdy brunatny ząb jak nagrobek.

— Pozwoliłeś, żeby wpakował się w kłopoty, Davey? Tak było?

Cofał się krok za krokiem.

— Nie, mamo… nie, mamo…

— Trzeba ci spuścić lanie, Banjo? Znowu zaczepiałeś dziewczęta?

Banjo osunął się na kolana. Łzy spływały mu po twarzy.

— Przepraszam mamo przepraszam przepraszam mamo nie nieeeee mamo przepraszam mamo przepraszam przepraszam…

Kobieca postać znowu zwróciła się do Średniego Dave’a.

Miecz wypadł mu z dłoni. Twarz zdawała się rozpływać.

Wybuchnął płaczem.

— Nie mamo nie mamo nie mamo nieeeeeee mamoo…

Zabulgotał nagle i upadł, chwytając się za pierś. I zniknął.

Herbatka wybuchnął śmiechem.

Susan klepnęła go w ramię, a kiedy się odwracał, z całej siły uderzyła w twarz.

Przynajmniej taki miała plan. Ale on był szybszy i chwycił ją za przegub. Miała wrażenie, że uderzyła w żelazny pręt.

— O nie — powiedział. — Ze mną nie pójdzie tak łatwo.

Kątem oka Susan zauważyła, jak Banjo pełznie po podłodze do miejsca, gdzie przed chwilą był jego brat. Mama Lilywhite zniknęła.

— To miejsce wdziera się do głowy, prawda? — rzekł Herbatka. — Grzebie w niej, żeby odkryć, jak sobie z tobą poradzić. No cóż, ja utrzymuję związek z wewnętrznym dzieckiem.

Sięgnął drugą ręką, chwycił ją za włosy i szarpnął w dół.

Krzyknęła.

— Poza tym to o wiele zabawniejsze — szepnął.

Poczuła, że jego chwyt słabnie. Usłyszała wilgotne plaśnięcie, jakby kawał mięsa uderzył o ladę — a potem Herbatka przefrunął obok niej, na wznak.

— Nie wolno ciągnąć dziewczyn za włosy — zahuczał Banjo. — To niegrzeczne.

Herbatka odbił się jak akrobata i odzyskał równowagę, oparty o poręcz.

Wtedy wyciągnął miecz.

Ostrze było niewidzialne w jasnym świetle w wieży.

— A więc to prawda, co opowiadają — rzekł. — Tak cienkie, że go nie widać. Naprawdę będę miał świetną zabawę. — Machnął w ich stronę. — Jaki lekki…

— Nie ośmielisz się go użyć. Mój dziadek przyjdzie po ciebie. — Susan ruszyła ku niemu.

Zauważyła, że drgnęło mu oko.

— Przychodzi po każdego. Ale ja będę przygotowany.

— Jest bardzo uparty — dodała Susan, już bliżej.

— Ach, jest w tym podobny do mnie.

— Możliwe, panie Herbatka.

Ciął mieczem. Nie miała nawet czasu, by się uchylić.

I nawet nie próbowała, kiedy machnął nim w drugą stronę.

— On tutaj nie działa — wyjaśniła, kiedy osłupiały wpatrywał się w broń. — Ostrze nie istnieje. Tu nie ma Śmierci!

Uderzyła go w twarz.

— Hej! — powiedziała wesoło. — Jestem wewnętrzną opiekunką.

Nie zadała ciosu. Wyciągnęła tylko rękę, dłonią naprzód, ujęła go pod brodę i uniosła, spychając tyłem za poręcz.

Wykręcił salto. Nie miała pojęcia, w jaki sposób. Zdołał jakoś znaleźć w powietrzu punkt oparcia.

Wolną dłonią chwycił jej rękę.

Czuła, że stopy odrywają się jej od podłogi i że przelatuje przez poręcz. Chwyciła ją drugą ręką — choć później zastanawiała się, czy to raczej poręcz jej nie chwyciła.

Herbatka wisiał na jej ręce i w zadumie spoglądał w górę. Zobaczyła, że chwyta rękojeść miecza w zęby, sięga do pasa…

Pytanie „Czy ten człowiek jest dostatecznie obłąkany, żeby próbować zabić kogoś, kto go trzyma?” zostało zadane i uzyskało odpowiedź bardzo, ale to bardzo szybko… Susan kopnęła mocno i trafiła skrytobójcę za uchem.

Materiał rękawa zaczął puszczać. Herbatka chciał poprawić chwyt, ale kopnęła go jeszcze raz. Sukienka się rozdarła. Przez jedną chwilę trzymał się pustki, a potem — wciąż z wyrazem twarzy człowieka, który usiłuje rozwiązać jakiś złożony problem — runął w dół, wirując, coraz mniejszy…

Trafił w stos zębów, rozsypując je na wszystkie strony. Podrygiwał jeszcze chwilę…

I zniknął.

Dłoń jak kiść bananów wciągnęła Susan z powrotem na podest.

— Można mieć kłopoty, jak się bije dziewczyny — oświadczył Banjo. — Nie ma takich zabaw z dziewczynami.

Coś szczęknęło za jego plecami.

Drzwi się otworzyły. Zimna biała mgła popłynęła nad podłogą.

— Nasza mama… — Banjo usiłował zrozumieć, co zaszło. — Nasza mama tu była…

— Tak — przyznała Susan.

— Ale to nie była nasza mama, bo naszą mamę żeśmy pochowali…

— Tak.

— Patrzyliśmy, jak zasypują grób i w ogóle.

— Tak — zgodziła się Susan i w myślach dodała: Na pewno patrzyliście.

— A gdzie się podział nasz Dave?

— On… odszedł, Banjo.

— W miłe miejsce? — zapytał z wahaniem.

Susan z ulgą powitała szansę, by powiedzieć prawdę, a w każdym razie nie całkiem skłamać.

— To możliwe.

— Lepsze niż tutaj?

— Nigdy nie wiadomo. Niektórzy twierdzą, że ma spore szanse.

Banjo skierował na nią swe świńskie oczka. I przez moment trzydziestopięcioletni mężczyzna spoglądał na nią zza różowej twarzy pięciolatka.

— To dobrze — powiedział. — Będzie mógł znowu spotkać naszą mamę.

Tak długa rozmowa musiała go zmęczyć. Przygarbił się.