Выбрать главу

— Chcę do domu — oznajmił.

Popatrzyła na jego szeroką, zabrudzoną twarz, bezradnie wzruszyła ramionami, wyjęła z kieszeni chusteczkę i podsunęła mu do ust.

— Pośliń — poleciła.

Usłuchał. Przetarła chusteczką najgorsze fragmenty, po czym wcisnęła mu ją w rękę.

— Wydmuchaj nos — zaproponowała, po czym przezornie odchyliła się poza zasięg, dopóki nie ucichły echa podmuchu. — Możesz zatrzymać chusteczkę. Proszę — dodała z całkowitą szczerością. — A teraz popraw koszulę.

— Tak, psze pani.

— Dobrze. Zejdziesz na dół i wymieciesz wszystkie zęby z kręgu. Dasz sobie radę?

Banjo skinął głową.

— Z czym sobie dasz radę? — zapytała na wszelki wypadek Susan.

Banjo skupił się.

— Wymiotę wszystkie zęby z kręgu, psze pani.

— Bardzo dobrze. No, ruszaj.

Popatrzyła, jak kołysze się ciężko na schodach, a potem zbliżyła się do białych drzwi. Była pewna, że mag dotarł tylko do szóstego zamka.

Pokój za drzwiami był całkiem biały, a kłębiąca się na poziomie kolan mgła tłumiła odgłos kroków.

Na środku stało łoże. Wielkie, z czterema kolumienkami i baldachimem. Stare i zakurzone. Zdawało się, że jest puste, ale po chwili dostrzegła kogoś leżącego wśród stosów poduszek. Wyglądał jak krucha staruszka w czepku z koronkami.

Staruszka uniosła głowę i uśmiechnęła się do Susan.

— Witaj, kochanie.

Susan nie pamiętała swojej babci. Matka ojca umarła w młodym wieku, a druga gałąź rodziny… Cóż, nigdy nie miała babci. Ale taką właśnie chciałaby mieć.

Taką, wtrącił złośliwy i realistyczny fragment jej umysłu, która przecież nigdy nie istniała.

Susan zdawało się, że słyszy dziecięcy śmiech. I znowu. Gdzieś — niemal poza zasięgiem słuchu — bawiły się dzieci. Odgłosy takiej zabawy zawsze są miłe i kojące.

Pod warunkiem, oczywiście, że nie słyszy się słów.

— Nie — stwierdziła Susan.

— Słucham, kochanie? — zdziwiła się staruszka.

— Nie jesteś Wróżką Zębuszką.

Niesamowite… Miała nawet pikowany pled…

— Ależ jestem nią, skarbie.

— Babciu, masz takie wielkie zęby… Bogowie, masz nawet szal, niewiarygodne.

— Nie rozumiem, złotko…

— Zapomniałaś o fotelu na biegunach — zauważyła Susan. — Zawsze myślałam, że powinien być fotel na biegunach…

Coś puknęło z tyłu, a potem usłyszała cichutkie „zgrzyt, zgrzyt!”. Nawet się nie obejrzała.

— Gdybyś dołączyła jeszcze kociaka bawiącego się kłębkiem wełny, źle by się to dla ciebie skończyło — powiedziała surowo.

Chwyciła stojący przy łóżku lichtarz. Wydawał się dostatecznie ciężki.

— Nie wydaje mi się, żebyś była prawdziwa — oświadczyła spokojnie. — To nie drobna staruszka z szalem kieruje tym przedsięwzięciem. Pochodzisz z mojej głowy. W taki sposób się bronisz: grzebiesz ludziom w umysłach i sprawdzasz, co na nich podziała…

Machnęła lichtarzem. Przeniknął przez postać na łóżku.

— Widzisz? Nawet nie jesteś rzeczywista.

— Ależ jestem rzeczywista, moja droga — odparła staruszka. Jej sylwetka zmieniła się. — To lichtarz nie był prawdziwy.

Susan przyjrzała się nowej postaci.

— Nie — uznała. — Jest okropny, ale mnie nie przeraża. Nie, to też nie. — Istota na łóżku zmieniła się znowu. I znowu. — Nie, ani mój ojciec. Wielkie nieba, wyskrobujesz już z samego dna, co? Lubię pająki. Węże mi nie przeszkadzają. Psy? Nie. Szczury są całkiem miłe; lubię szczury. Przepraszam, ale czy ktokolwiek przestraszyłby się… tego?

Chwyciła stwora i tym razem jego forma się nie zmieniła. Wyglądał jak mała, pomarszczona małpka, ale z wielkimi, smutnymi oczami pod czołem wysuniętym jak balkon. Sierść miał siwą i splątaną. Szarpał się słabo w jej uchwycie i rzęził.

— Niełatwo wpadam w przerażenie — powiedziała. — Natomiast zdziwiłbyś się, jak łatwo wpadam w gniew.

Stwór zwisł jej w dłoni.

— Ja… ja… — mamrotał.

Wypuściła go.

— Jesteś strachem, prawda?

Padł bezwładnie, gdy cofnęła rękę.

— Nie strachem… ale Strachem… Tym Strachem…

— Jak to „tym strachem”?

— Strachem… Przez duże S — odparł strach.

Zwróciła uwagę, jak bardzo jest wychudzony, jak gęsto na jego sierści widoczne są pasma siwizny i szarości, jak skóra napina się na kościach…

— Pierwszym strachem? — spytała.

— Pamiętam, kiedy ziemia była inna. Lód. Wiele czasów… lodu. I te… jak je nazywacie? — Stwór zakaszlał. — Ziemia, wielkie wyspy… całkiem inne…

Susan usiadła na łóżku.

— Chodzi ci o kontynenty?

— …Całkiem inne. — Czarne, zapadnięte oczy błysnęły. Nagle stwór poderwał się i zamachał rękami. — Byłem ciemnością w jaskini! Byłem cieniem wśród drzew! Słyszałaś o… pierwotnym krzyku? To było… na mnie. Byłem… — Zgiął się wpół i zakrztusił. — A potem… to coś, no wiesz, ta rzecz… cała ciepła i jasna… błyskawica, którą możesz nosić ze sobą, gorąca, małe słońce… I wtedy nie było już ciemności, tylko cienie, a wy zaczęliście robić siekiery, siekiery w lasach, i wtedy… wtedy…

Susan przesunęła się trochę.

— Wciąż żyje wiele strachów — zauważyła.

— Chowają się pod łóżkami! Kryją po szafach! Ale… — Z trudem łapał oddech. — Gdybyś mnie zobaczyła… za dawnych dni… kiedy przychodzili do głębokich jaskiń, żeby malować te swoje obrazki z łowów… Potrafiłem ryczeć w ich głowach… aż żołądki wypadały im z tyłków…

— Wszystkie dawne umiejętności zanikają — zgodziła się posępnie Susan.

— …Inni przyszli później… Nigdy nie znali tej pierwotnej, wspaniałej grozy. Znali tylko… — nawet szepcząc, strach zdołał wyrazić głosem drwinę — …ciemne kąty. A ja byłem ciemnością! Byłem… pierwszy! A teraz stałem się taki jak oni… Mogłem nastraszyć pokojówkę, mogłem zwarzyć śmietanę… kryć się w cieniach pod koniec roku… Aż pewnej nocy pomyślałem… czemu?

Susan kiwnęła głową. Strachy nie były zbyt błyskotliwe. Moment egzystencjalnej niepewności trwał prawdopodobnie o wiele dłużej w głowach, gdzie komórki mózgowe odbijały się bardzo powoli z jednej strony czaszki na drugą. Ale… dziadek też myślał w taki sposób. Jeśli ktoś dostatecznie długo obraca się wśród ludzi, przestaje być taki, jakiego sobie go wyobrażają, a chce się stać kimś własnym.

Parasole i srebrne szczotki do włosów…

— Pomyślałeś: jaki to wszystko ma sens?

— …Straszenie dzieci… czajenie się… I wtedy zacząłem je obserwować. Za czasów lodu właściwie nie było dzieci… tylko duzi ludzie i mali ludzie, nie dzieci… I… w ich głowach znalazłem całkiem inny świat… W ich głowach dawne czasy istniały teraz. Dawne dni. Kiedy wszystko było młode.

— Wyszedłeś spod łóżka…

— Opiekowałem się nimi… żeby były bezpieczne…

Susan udało się nie otrząsnąć.

— A zęby?

— Och, nie można zostawiać zębów, każdy mógłby je zabrać, robić straszne rzeczy. Lubiłem dzieci, nie chciałem, żeby ktoś coś im zrobił… — bełkotał strach. — Nie chciałem ich krzywdzić. Patrzyłem tylko, pilnowałem tych zębów… i czasem po prostu siedzę sobie tutaj i słucham…

Mamrotał dalej. Susan słuchała z zakłopotaniem i zdumieniem, nie wiedząc, czy litować się nad stworem, czy — pojawiła się taka opcja — rozdeptać go.