Выбрать главу

Myślak Stibbons przecisnął się przez tłum magów. Wiedział, jak zachowują się jego starsi koledzy, kiedy próbują udzielić pomocy. Byli jak szklanka wody dla tonącego.

— Dajcie mu powietrza!

— A skąd wiadomo, że go potrzebuje? — zapytał dziekan.

Myślak przyłożył ucho do piersi leżącego młodzieńca.

— Nie oddycha!

— Zaklęcie oddechowe, zaklęcie oddechowe… — mruczał kierownik studiów nieokreślonych. — Co by tu… Może Bezpośredni Respirator Spolta? Chyba miałem go gdzieś zapisany…

Ridcully sięgnął między magami i podniósł czarno odzianego człowieka za nogę. Przytrzymał go głową w dół i mocno trzepnął po plecach.

Zauważył ich zdumione spojrzenia.

— Tak to załatwialiśmy na farmie — wyjaśnił. — Doskonale działało na młode kozy.

— Nie, naprawdę… — powiedział dziekan. — Nie wydaje…

Ciało wydało z siebie dźwięk — coś pośredniego między dławieniem się a kaszlem.

— Zróbcie no trochę miejsca! — huknął nadrektor i jednym ruchem wolnej ręki oczyścił stół.

— Hej, nawet nie spróbowałem escoffé z krewetek! — poskarżył się wykładowca run współczesnych.

— A ja nawet nie wiedziałem, że je podali — odparł kierownik studiów nieokreślonych. — Ktoś, ale nikogo nie pokazuję palcem, dziekanie, wepchnął je za kraby, żeby zachować tylko dla siebie. Uważam, że to prymitywna zagrywka.

Herbatka otworzył oczy. Trzeba przyznać, że wykazał nadzwyczajne opanowanie, skoro przetrwało nawet widok nosa Ridcully’ego w wielkim zbliżeniu. Nos wypełniał najbliższe regiony wszechświata niby wielka różowa planeta.

— Przepraszam, bardzo przepraszam. — Myślak pochylił się z otwartym notesem w dłoni. — To niezwykle istotne dla rozwoju filozofii naturalnej. Czy widział pan jakieś jaskrawe światła? Czy pojawił się lśniący tunel? Czy jacyś zmarli krewni próbowali z panem rozmawiać? Jakie słowo najlepiej opisuje…

Ridcully odciągnął go na bok.

— O co tu chodzi, panie Stibbons?

— Naprawdę powinienem z nim porozmawiać, nadrektorze. Przetrwał incydent, w którym otarł się o śmierć.

— Jak my wszyscy. To się nazywa „życie” — rzucił krótko nadrektor. — Proszę nalać temu biedakowi kieliszek czegoś mocniejszego. I niech pan odłoży ten przeklęty ołówek.

— Ehm… To musi być Niewidoczny Uniwersytet — odezwał się Herbatka. — A wy wszyscy jesteście magami?

— Proszę leżeć spokojnie — polecił Ridcully, ale Herbatka uniósł się już na łokciach.

— Był tu miecz — wymamrotał.

— Był. Upadł na podłogę. — Dziekan schylił się. — Ale wygląda, jakby… Oj! Czy to ja zrobiłem?

Magowie patrzyli, jak przewraca się duży, zakrzywiony plaster stołu. Coś przecięło wszystko — drewno, materiał, talerze, sztućce, jedzenie. Dziekan przysiągłby, że świeca, która stała na drodze niewidzialnego ostrza, przez chwilę świeciła tylko połową płomienia, nim wreszcie knot uświadomił sobie, że nie jest to właściwe zachowanie.

Dziekan podniósł rękę. Magowie odskoczyli.

— Wygląda jak cienka niebieska linia w powietrzu — stwierdził zaciekawiony.

— Przepraszam pana. — Herbatka odebrał mu miecz. — Ale naprawdę muszę już iść.

Wybiegł z sali.

— Daleko nie zajdzie — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Główne drzwi są zamknięte zgodnie z regułą nadrektora Spode’a.

— Daleko nie zajdzie, mając miecz, który najwyraźniej potrafi rozciąć wszystko? — upewnił się Ridcully do wtóru stuku padającego drewna.

— Ciekawe, o co w tym wszystkim chodziło — zastanowił się kierownik studiów nieokreślonych, po czym wrócił do resztek bankietu. — W każdym razie przynajmniej sztuka mięsa jest równo pokrojona…

— Bu-bu-bu…

Obejrzeli się wszyscy. Kwestor wyciągał przed siebie rękę. W jego dłoni błyszczała na magów powierzchnia rozciętego widelca.

— Dobrze wiedzieć, że jego nowy prezent się przydał — stwierdził dziekan. — Liczy się pamięć.

Pod stołem Błękitna Kura Szczęścia ulżyła sobie na but kwestora.

SĄ… WROGOWIE, powiedział Śmierć, gdy Pimpuś galopował nad pokrytymi lodem górami.

— Oni wszyscy nie żyją…

INNI WROGOWIE. WŁAŚCIWIE MOŻESZ SIĘ TEGO DOWIEDZIEĆ. W NAJGŁĘBSZYCH KRAINACH MORZA, GDZIE NIE DOCIERA ŚWIATŁO, ISTNIEJE GATUNEK ISTOT NIE MAJĄCYCH ANI MÓZGU, ANI OCZU, ANI UST. NIE ROBIĄ NICZEGO, TYLKO ŻYJĄ I WYPUSZCZAJĄ PŁATKI DOSKONAŁEJ CZERWIENI TAM, GDZIE NIE MA NIKOGO, KTO BY JE ZOBACZYŁ. SĄ NICZYM, TYLKO MALEŃKIM „TAK” WŚRÓD NOCY. A JEDNAK… A JEDNAK… ONE TEŻ MAJĄ WROGÓW, KTÓRZY KIERUJĄ KU NIM SWĄ WŚCIEKŁĄ, NIEUSTAJĄCĄ ZJADLIWOŚĆ, KTÓRZY CHCIELIBY NIE TYLKO, BY TO MALEŃKIE ŻYCIE USTAŁO, ALE ŻEBY GO NIGDY NIE BYŁO. NADĄŻASZ ZA MNĄ DO TEJ PORY?

— No tak, ale…

DOBRZE. WIĘC WYOBRAŹ SOBIE, CO ONI MYŚLĄ O LUDZKOŚCI.

Susan była wstrząśnięta. Nigdy jeszcze nie słyszała, by dziadek mówił tonem innym niż całkowicie spokojny. Teraz w jego słowach pojawił się zgrzyt ostrza.

— Czym oni są? — spytała.

MUSIMY SIĘ SPIESZYĆ. NIE MAMY WIELE CZASU.

— Myślałam, że zawsze masz czas. To znaczy… Czemukolwiek chciałbyś zapobiec, możesz przecież cofnąć się w czasie i…

I WTRĄCIĆ SIĘ?

— Już to przecież robiłeś…

TYM RAZEM TO INNI SIĘ WTRĄCILI. A NIE MIELI PRAWA.

— Jacy inni?

NIE MAJĄ IMION. NAZYWAJ ICH AUDYTORAMI. KIERUJĄ WSZECHŚWIATEM. DBAJĄ O TO, BY DZIAŁAŁA GRAWITACJA, A ATOMY WIROWAŁY, CZY CO TAM ATOMY ROBIĄ. I NIENAWIDZĄ ŻYCIA.

— Dlaczego?

JEST… NIEREGULARNE. NIE POWINNO SIĘ ZDARZYĆ. ONI LUBIĄ TYLKO KAMIENIE PORUSZAJĄCE SIĘ PO OKRĘGACH. A NAJBARDZIEJ ZE WSZYSTKIEGO NIENAWIDZĄ LUDZI. Śmierć westchnął. POD WIELOMA WZGLĘDAMI BRAK IM POCZUCIA HUMORU.

— Ale czemu Wiedź…

TO RZECZY, W KTÓRE WIERZYSZ, CZYNIĄ CIĘ CZŁOWIEKIEM. DOBRE RZECZY CZY ZŁE, NIE MA ZNACZENIA.

Mgły się rozstąpiły. Wokół wyrastały białe szczyty rozjaśnione blaskiem śniegu.

— Wyglądają jak te góry, gdzie stał Zamek Kości — zauważyła.

BO TO ONE, przyznał Śmierć. W PEWNYM SENSIE. WRÓCIŁ DO MIEJSCA, KTÓRE ZNA. WCZESNEGO MIEJSCA…

Pimpuś kłusował nisko nad śniegiem.

— Czego szukamy? — zainteresowała się Susan.

BĘDZIESZ WIEDZIAŁA, KIEDY TO ZOBACZYSZ.

— Śniegu? Drzew? Możesz mi dać jakąś wskazówkę? Po co tu jesteśmy?

MÓWIŁEM JUŻ. MAMY ZADBAĆ, BY WZESZŁO SŁOŃCE.

— Oczywiście, że wzejdzie słońce!

NIE.

— Żadna magia nie może powstrzymać wschodu słońca!

CHCIAŁBYM BYĆ TAKI MĄDRY JAK TY.

Susan z czystej irytacji popatrzyła w dół i zobaczyła coś.

Niewielkie ciemne kształty poruszały się po białej płaszczyźnie. Biegły, jakby coś ścigały.

— Tam… trwa jakaś pogoń — powiedziała. — Widzę jakieś zwierzęta, ale nie widzę, co gonią.

I wtedy dostrzegła ruch na śniegu, jakiś rozmazany cień uskakujący, ślizgający się, ani przez moment wyraźny. Mknący Pimpuś opadł niżej, aż kopytami muskał szczyty drzew, które pochylały się od podmuchu jego pędu. Grzmot ścigał go przez las, podrywał w powietrze opadłe gałęzie i kłęby śniegu.

Teraz, gdy byli niżej, mogła wyraźnie zobaczyć łowców. To były duże psy. Zwierzyna wciąż uciekała między zaspami, chowała się za ośnieżone krzaki…

Zaspa eksplodowała nagle. Coś wielkiego, długiego i błękitno-czarnego uniosło się wśród kurzawy niczym wieloryb.