Выбрать главу

— To świnia!

DZIK. ZAGANIAJĄ GO DO URWISKA. SĄ ZDESPEROWANI.

Słyszała dyszenie zwierzęcia. Psy nie wydawały żadnych odgłosów.

Krew spływała na śnieg z ran, które zdążyły już zadać.

— Ten… dzik… — odezwała się Susan. — To…

TAK.

— Chcą zabić Wiedź…

NIE ZABIĆ. ON WIE, JAK UMIERAĆ. O TAK… W TEJ FORMIE POTRAFI GINĄĆ. MA DUŻO DOŚWIADCZENIA. NIE, ONI CHCĄ MU ODEBRAĆ PRAWDZIWE ŻYCIE, ODEBRAĆ DUSZĘ, ODEBRAĆ WSZYSTKO. NIE WOLNO POZWOLIĆ, ŻEBY GO POWALILI.

— Więc ich powstrzymaj!

TY MUSISZ ICH POWSTRZYMAĆ. TO LUDZKA SPRAWA.

Psy biegły dość dziwacznie. Właściwie nie biegły, ale płynęły, pokonywały śnieżną równinę szybciej, niż sugerowałyby to ruchy ich łap.

— Nie wyglądają na zwykłe psy.

NIE.

— Co mogę zrobić?

Śmierć wskazał jej dzika. Pimpuś zrównał się z nim, oddalony ledwie o kilka stóp.

Zrozumiała.

— Nie mogę na nim jechać!

DLACZEGO NIE? ODEBRAŁAŚ WYKSZTAŁCENIE.

— Dostateczne, by wiedzieć, że dziki nie pozwalają ludziom się dosiadać!

ZWYKŁA AKUMULACJA DANYCH OBSERWACYJNYCH NIE STANOWI JESZCZE DOWODU.

Susan spojrzała przed siebie. Śnieżna równina wyglądała jak odcięta.

MUSISZ, odezwał się jej w myślach głos dziadka. KIEDY DOTRZE DO KRAWĘDZI, ZNAJDZIE SIĘ W PUŁAPCE. NIE MOŻNA DO TEGO DOPUŚCIĆ. ROZUMIESZ? TO NIE SĄ RZECZYWISTE PSY. JEŚLI GO DOPADNĄ, ON NIE TYLKO ZGINIE. JEGO… NIGDY NIE BĘDZIE…

Susan skoczyła. Przez moment płynęła w powietrzu, wyciągała ręce, suknia powiewała za nią…

Lądowanie na grzbiecie zwierza przypominało uderzenie w bardzo, bardzo twardy fotel. Dzik zachwiał się, ale natychmiast wyprostował.

Susan objęła go rękami za kark, zanurzając twarz w ostrą szczecinę. Czuła pod sobą ciepło. Miała wrażenie, że jedzie na piecu. Cuchnął potem, krwią i świnią. Wielką świnią.

A przed nią roztaczał się brak krajobrazu.

Dzik wrył się w śnieg na krawędzi urwiska, niemal zrzucając ją z grzbietu. I odwrócił się, by stanąć pyskiem w pysk z psami.

Było ich dużo. Susan znała się na psach. Mieli je w domu, tak jak w innych rodzinach ludzie mieli dywany. Te tutaj nie należały do odmiany wielkiej i kudłatej.

Wbiła pięty w boki dzika i chwyciła go oburącz za uszy. Miała wrażenie, że ściska parę włochatych łopat.

— W lewo! — wrzasnęła i szarpnęła.

Włożyła w ten krzyk wszystkie siły. Obiecywał płacz przed spaniem, jeśli rozkaz nie zostanie wykonany.

Ku jej zaskoczeniu, dzik stęknął, zatańczył na brzegu przepaści i pobiegł. Psy plątały się, próbując skręcić za nim.

Byli na płaskowyżu. Z jej miejsca zdawało się, że wokół jest skarpa, bez żadnej drogi w dół z wyjątkiem tej bardzo prostej i ostatecznej.

Psy znów pędziły przy nogach dzika.

Susan rozejrzała się w szarym, pozbawionym światła powietrzu. Musi być jakiś szlak…

Był.

Skalne ramię, jak gigantyczne ostrze noża, łączyło tę równinę ze wzgórzami. Było wąskie i ostre, cienka linia śniegu z lodowatą otchłanią po obu stronach.

Lepsze to niż nic… To było nic przysypane śniegiem.

Dzik dotarł do krawędzi i zawahał się. Susan uderzyła go piętami.

Z ryjem przy śniegu, z nogami jak tłoki, zwierz ruszył po skalnym grzbiecie. Śnieg fruwał na boki, gdy racice szukały oparcia. Brak wdzięku nadrabiał czystym, obłąkańczym wysiłkiem; nogi poruszały się jak u tancerza, który stepuje w górę po ruchomych schodach zjeżdżających w dół.

Racica się ześliznęła. Przez moment dzik zdawał się stać tylko na dwóch nogach, gdy dwie pozostałe skrobały o oblodzoną skałę. Susan poczuła, jak przepaść ciągnie ją w dół.

Pod nią była pustka.

Powiedziała sobie: Złapie mnie, jeśli spadnę, złapie mnie, jeśli spadnę, złapie mnie, jeśli spadnę…

Lodowy pył kłuł w oczy. Niewiele brakowało, by racica trafiła ją w głowę.

Starszy, mądrzejszy głos odpowiedział: Nie, nie złapie; jeśli teraz spadnę, to nie zasługuję na to, by mnie łapać.

Ślepia zwierza znalazły się o kilka cali od jej twarzy…

W głębi oczu wszystkich prócz najbardziej niezwykłych zwierząt widać odbicie. Z głębi ciemnego oka przed Susan ktoś ją obserwował…

Stopa trafiła na kamień i Susan skoncentrowała na niej całą swą energię, z całych sił odpychając się w górę. Kobieta i dzik kołysali się przez chwilę, po czym racica znalazła oparcie i zwierz pognał dalej po wąskim skalnym grzbiecie.

Susan zaryzykowała i obejrzała się szybko.

Psy nadal poruszały się dziwacznie, jak gdyby przepływały z miejsca na miejsce, a nie przebiegały z pomocą zwyczajnych mięśni.

To nie psy, pomyślała. To formy psów.

Znowu skała zadrżała pod nogami. Wzniósł się kłąb śniegu. Świat przekrzywił się na bok. Czuła, jak dzik zmienia kształt, gdy napiął mięśnie, sprężając cielsko do skoku. Blok lodu i skały oderwał się za nimi i rozpoczął długi zjazd w ciemność.

Dzik wylądował. Susan spadła i potoczyła się w głęboki śnieg. Rozpaczliwie machała rękami, w każdej chwili oczekując uderzenia o twardą skałę.

Zamiast tego natrafiła na pokrytą śniegiem gałąź. Kilka stóp dalej dzik leżał na śniegu, parował i sapał.

Podniosła się z trudem. Skalna ostroga rozszerzyła się w niewielkie wzgórze; rosło na nim kilka oszronionych drzew.

Psy dotarły do szczeliny i kręciły się przy niej. Usiłowały ratować się przed ześliźnięciem.

Łatwo mogły przeskoczyć na drugą stronę — była tego pewna. Przecież udało się to nawet dzikowi z nią na grzbiecie. Chwyciła oburącz i szarpnęła zmrożoną gałąź, która złamała się z trzaskiem niczym sopel lodu. Susan machnęła nią jak maczugą.

— No, chodźcie! — krzyknęła. — Skaczcie! Spróbujcie tylko! Już!

Jeden spróbował. Gałąź trafiła go w chwili lądowania, potem Susan uderzyła z półobrotu w górę, a cios poderwał oszołomione zwierzę z ziemi i strącił w przepaść.

Pies zafalował w powietrzu, po czym z wyciem zniknął za krawędzią.

Susan odtańczyła kilka kroków z wściekłością i tryumfem.

— Tak! Tak! Ktoś chce jeszcze? Są chętni?

Pozostałe psy spojrzały jej w oczy; uznały, że żaden nie chce i chętnych nie ma. Wreszcie, po jednej czy dwóch nerwowych próbach, zdołały jakoś zawrócić, wciąż się ślizgając. Usiłowały dotrzeć z powrotem na płaskowyż.

Jakaś postać zagrodziła im drogę.

Jeszcze przed chwilą jej nie było, ale teraz wyglądała na trwałą. Zdawało się, że jest zbudowana ze śniegu — trzy śnieżne kule ustawione jedna na drugiej. Miała czarne kropki zamiast oczu, półokrąg kropek tworzył coś na podobieństwo ust, marchewka służyła za nos.

A za ramiona — dwie gałązki.

Przynajmniej z tej odległości.

Jedna z nich trzymała zakrzywiony kij.

Kruk, noszący na szyi kawałek mokrego czerwonego papieru, wylądował na śniegowym ramieniu.

— Hop, hop, hop? — zaproponował. — Wesołego Przesilenia? Ćwir, ćwir? Na co czekacie? Na Strzeżenie Wiedźm?

Psy się cofnęły.

Śnieg zaczął bryłami odpadać z figury bałwana, odsłaniając chudą sylwetkę w trzepoczącym czarnym płaszczu.

Śmierć wypluł marchewkę.

HO. HO. HO.

Psy rozmazały się i zafalowały, gdy rozpaczliwie usiłowały zmienić formę.

NIE MOGLIŚCIE SIĘ POWSTRZYMAĆ? NA SAM KONIEC? TO BŁĄD, JAK MI SIĘ ZDAJE.

Dotknął kosy. Pstryknęło głośno; błysnęło wysunięte ostrze.