Выбрать главу

WDZIERA SIĘ POD SKÓRĘ TO ŻYCIE, stwierdził Śmierć. METAFORYCZNIE RZECZ UJMUJĄC, NATURALNIE. TO NAŁÓG, KTÓRY TRUDNO JEST RZUCIĆ. JEDEN ODDECH NIGDY NIE WYSTARCZA. ODKRYWASZ, ŻE CHCESZ ZACZERPNĄĆ NASTĘPNY.

Pies zaczął zjeżdżać po śniegu; rozpaczliwie drapał pazurami, by uratować się przed długim i zimnym upadkiem.

I, JAK SAMI WIDZICIE, IM BARDZIEJ WALCZYCIE O KAŻDY MOMENT, TYM BARDZIEJ JESTEŚCIE ŻYWI… I WTEDY WŁAŚNIE WKRACZAM JA, PRAWDĘ MÓWIĄC.

Prowadzący pies zdołał na jedną chwilę zmienić się w szarą sylwetkę w kapturze, nim został znowu wciągnięty do poprzedniej formy.

STRACH TAKŻE MOŻE STANOWIĆ KOTWICĘ, mówił Śmierć. WSZYSTKIE TE ZMYSŁY, CHŁONĄCE SZEROKO KAŻDY FRAGMENT ŚWIATA. TO BIJĄCE SERCE. TA PŁYNĄCA SZYBKO KREW. NIE CZUJECIE, JAK WAS POWSTRZYMUJE?

Raz jeszcze Audytor zdołał utrzymać swój kształt przez kilka sekund. Zdążył powiedzieć: Nie możesz tego robić, obowiązują reguły!

TAK. OBOWIĄZUJĄ REGUŁY. ALE WYŚCIE JE ZŁAMALI. JAK ŚMIELIŚCIE? JAK ŻEŚCIE ŚMIELI?!

Ostrze kosy było cienkim błękitnym konturem w szarym świetle przedświtu.

Śmierć uniósł kościsty palec do miejsca, gdzie znalazłyby się jego wargi, i spojrzał w zadumie.

A TERAZ POZOSTAJE TYLKO JEDNO, OSTATNIE PYTANIE, rzekł.

Uniósł ręce i zdawało się, że rośnie. Światło błysnęło mu w oczodołach. Kiedy znowu przemówił, w górach runęły lawiny.

BYLIŚCIE GRZECZNI… CZY NIE?

HO. HO. HO.

Susan słyszała, jak cichną skowyty.

Dzik leżał na białym śniegu, teraz czerwonym od krwi. Przyklęknęła obok i spróbowała unieść mu łeb.

Był martwy. Jedno oko patrzyło w nicość. Język zwisał z pyska.

Wezbrał w niej szloch. Maleńka część Susan, która to obserwowała, ta wewnętrzna opiekunka, tłumaczyła, że to tylko wyczerpanie i podniecenie, nagły odpływ adrenaliny. Nie może przecież płakać nad martwą świnią.

Cała reszta Susan bębniła pięściami o bok zwierzęcia.

— Nie możesz teraz! Uratowaliśmy cię! To się nie może tak skończyć!

Dmuchnął wiatr.

Coś poruszyło się w zimowym pejzażu — coś pod śniegiem. Gałęzie starego drzewa zadrżały, zrzucając małe igiełki lodu.

Wzeszło słońce.

Blask płynął wokół Susan niczym bezgłośna wichura. Oślepiał. Przykucnęła, osłaniając oczy ramieniem. Wielka czerwona kula zmieniła szron na ośnieżonych gałęziach w płomień. Złoty blask uderzył w górskie szczyty, przekształcając każdy z nich w oślepiający, cichy wulkan. Światło toczyło się dalej, wlewało w doliny, niepowstrzymaną falą spływało po zboczach…

Ktoś jęknął.

W miejscu, gdzie przed chwilą był dzik, na śniegu leżał człowiek.

Był nagi, tylko w skórzanej przepasce biodrowej. Włosy miał długie, kiedyś splecione w gruby warkocz na plecach, teraz tak zbity, tak brudny od potu i krwi, że wyglądał jak filc.

Krwawił wszędzie tam, gdzie szarpały go psy.

Susan przyglądała mu się przez chwilę, a potem — słuchając chyba czegoś innego niż własny trzeźwy umysł — zaczęła metodycznie odrywać pasy ze swojej halki, by zabandażować najgorsze rany.

Opanowanie, powiedziała maleńka cząstka jej umysłu. Zdolność zachowania chłodnego umysłu w trudnych sytuacjach.

Chłodnego czegoś…

To pewnie jakaś skaza charakteru.

Mężczyzna był wytatuowany. Błękitne wiry i spirale znaczyły jego skórę pod zaschniętą krwią.

Otworzył oczy i spojrzał na niebo.

— Możesz wstać?

Mężczyzna przesunął wzrok ku niej. Spróbował się poruszyć, ale padł na śnieg.

W końcu zdołała podciągnąć go do pozycji siedzącej. Chwiał się, gdy zarzuciła sobie jego rękę na ramiona i podniosła go na nogi. Starała się nie zwracać uwagi na odór, oddziałujący z niemal fizyczną siłą.

Zejście w dół wydawało się najlepszą z możliwości. Nawet jeśli jego mózg nie działał poprawnie, stopy chyba zrozumiały, w czym rzecz.

Chwiejąc się, szli przez zamarznięty las; śnieg lśnił pomarańczowo w blasku słońca. Zimny, błękitny półmrok czaił się w zagłębieniach niby niewielkie kubki zimy.

Obok niej wytatuowany mężczyzna wydał bulgoczący odgłos. Wyśliznął się jej i wylądował na kolanach na śniegu. Chwytał się za gardło i kaszlał. Jego oddech przypominał dźwięk piły.

— Co znowu? Co się dzieje? Co się stało?

Przewrócił oczami i znowu chwycił się za gardło.

— Coś utknęło? — Uderzyła go w plecy z całej siły, ale znów był na czworakach i walczył o oddech.

Chwyciła go pod pachy, podciągnęła do pionu, po czym objęła w talii. Bogowie, jak się to robiło, przecież przerabiali to na lekcjach, zaraz, trzeba zacisnąć pięść, chwycić ją drugą ręką, a potem szarpnąć do siebie i w górę, o tak…

Mężczyzna zakaszlał; coś odbiło się od pnia drzewa i wylądowało w śniegu.

Przyklęknęła, żeby to obejrzeć.

Było to małe czarne ziarno fasoli.

Wysoko na drzewie zaćwierkał ptak. Uniosła głowę. Strzyżyk podskoczył i przefrunął na sąsiednią gałąź.

Kiedy znów spojrzała na mężczyznę, wyglądał inaczej. Teraz miał ubranie — ciężkie futra z futrzanym kapturem, futrzane buty. Opierał się na włóczni z kamiennym grotem i wydawał się o wiele silniejszy.

Coś przebiegło między drzewami, ledwie widoczne, gdyby nie jego cień. Przez moment widziała białego zająca; potem znikł jej z oczu.

Popatrzyła znowu na mężczyznę. Futra zniknęły; wydawał się starszy, choć wciąż miał te same oczy. Nosił obfite białe szaty i wyglądał bardziej jak kapłan.

Kiedy ptak zaćwierkał znowu, nie odwróciła wzroku. I uświadomiła sobie, że się myliła — mężczyzna nie zmieniał się, jak kolejne stronice książki. Wszystkie te wizerunki były w nim jednocześnie, a także wiele innych. To, co widziała, zależało od tego, jak patrzyła.

Tak… Dobrze się składa, że jestem spokojna i przyzwyczajona do takich rzeczy. W przeciwnym razie bardzo bym się zmartwiła…

Znaleźli się na skraju lasu.

Kawałek dalej stały cztery potężne dziki, okryte kłębami pary, zaprzężone do sań, które wyglądały, jakby ktoś pozbijał je z grubo ociosanych pni. W poczerniałym drewnie widoczne były twarze, być może wycięte kamiennymi ostrzami, być może wyrzeźbione przez deszcz i wiatr.

Wiedźmikołaj wspiął się na nie i usiadł. Przybrał na wadze i teraz można było w nim zobaczyć jedynie potężnego, ubranego w czerwień mężczyznę; lód krystalizował się tu i tam na jego szatach. I tylko w rzadkich błyskach szronu pojawiała się sugestia szczeciny czy kła.

Kręcił się przez chwilę na koźle, po czym sięgnął pod siebie i wydobył sztuczną brodę. Podniósł ją pytająco.

PRZEPRASZAM, odezwał się głos obok Susan. TO MOJA.

Wiedźmikołaj skinął Śmierci głową — jak jeden fachowiec drugiemu. Potem skinął też Susan. Nie była pewna, czy jej dziękuje — był to raczej gest uznania, potwierdzenia, że coś, co należało zrobić, zostało zrobione. Ale nie podziękowanie.

Potrząsnął lejcami, cmoknął i sanie ruszyły.

Patrzyli, jak się oddalają.

— Słyszałam kiedyś — powiedziała w zadumie Susan — że idea czerwonego stroju Wiedźmikołaja powstała stosunkowo niedawno.

NIE. BYŁA PAMIĘTANA.

Wiedźmikołaj stał się już tylko czerwoną kropką po drugiej stronie doliny.

— No, dla tej mojej sukienki to ostatni występ — stwierdziła Susan — Chciałabym spytać, wiesz, taka akademicka ciekawość… Byłeś pewien, że to przeżyję?

ŻYWIŁEM SILNE PRZEKONANIE.