Znowu zaczęło padać, ale w Ostępach przypominał o tym tylko miarowy szelest liści nad głową. Zielarz czekał na nas przy drzwiach samotni z pochodnią w ręku. Tyśka zwinęła się w zawstydzony kłębek u jego boku. Kozioł radośnie rzucił się do przodu, jednak razem z Kuźmą zawiśliśmy na sznurze i go przystopowaliśmy.
– Bogom niech będą dzięki, wróciliście! – Staruszek z ulgą zgasił pochodnię o ziemię i odstąpił w bok, wpuszczając nas do środka.
Kozioł został na zewnątrz, się rozumie. Zawołaliśmy również Tyśkę, ale odmówiła – postawiła ostre uszka i uciekła w mrok myszkować.
– Słyszałem jak coś wyło…
– A my nawet widzieliśmy co – weszłam mu w słowo – Ale, niestety, nie udało nam się wyrwać kłów w charakterze trofeum…
– Nie ma kłów, nie ma honorarium – zielarz zacytował obowiązujące powiedzenie. Wśród magów praktyków rzeczywiście zdarzało się za dużo oszustów, by można było wierzyć im na słowo i kilka razy płacić za tę samą niby zabitą strzygę.
Oddałam głos Kuźmie, który stanął na wysokości zadania i opisał całą bitwę w ten sposób, że zarówno zielarz, jak i ja słuchaliśmy z otwartymi ustami. Walk przy użyciu potężnych zaklęć i znalezionych w pobliżu pałek wystarczyłoby na dziesiątkę bitew. Czasami chłopak gubił wątek i zaczynał opowiadać w pierwszej osobie, a żywłak dwoił się, atakując jednocześnie od prawej i od lewej.
Zielarz zauważył moje szczere zdumienie, roześmiał się, przerwał skonfudowanemu Kuźmie i zażądał mojej wersji wydarzeń. Ja przeciwnie, spróbowałam streścić je możliwe bardziej sucho i zwięźle – nie byłam z siebie zadowolona i zwycięstwo składałam na karb szczęścia, nie umiejętności.
Lecz moja opowieść zaskoczyła zielarza jeszcze bardziej. Widocznie Kuźma popełniał „bohaterskie czyny” dziesięć razy dziennie i mag uznał, że w najlepszym wypadku widzieliśmy żywołaka kątem oka albo nawet nie trudziliśmy się, by go obejrzeć, uciekając bez oglądania się za siebie.
– Oczywiście uważałem i nadal uważam, że to nie jest praca dla kobiety – powiedział staruszek po chwili milczenia, – Ale pani radzi siebie z nią lepiej niż najlepszy mężczyzna.
Pogardliwym prychnięciem skwitowałam pierwszą część zdania, w głębi duszy zadowolona z pochwały. Kuźma w natchnieniu zaczął opowieść od nowa, wypełniając potworami całe mokradła – chyba ćwiczył swój jutrzejszy występ przed ufnymi wiejskimi dziewczętami.
Przebrałam się i ulokowałam na leżance koło pieca z kubkiem ziołowego wywaru w ręku, otulając kolana wilczym futrem – trofeum, które Kuźma przyniósł z polowania. Futro było siwe, czyli prawdopodobnie oddane przez wilka dobrowolnie. Wywar przyrządził sam bakałarz, nad kubkiem unosił się słodki aromat miodu oraz polany z poziomkami. Sam napój był lekko gorzkawy, ale spokojnie nadawał się do siorbania malutkimi łyczkami. Akurat to czego potrzeba do studiowania grubej książki z wiedzy naturalnej. Sumienie przeglądałam tomiszcze kartka po kartce, studiując obrazki w poszukiwaniu znajomych rysów. W końcu kuzyn naszego nieżyjącego już przyjaciela odnalazł się w rozdziale „Stwory z moczar, dziwaczne i wymierające”. Przeczyściłam gardło i przeczytałam na głos:
– ”Biegacz duży, zwany też wrykiem, połykiem i moczarnym rechotaczem”. Niczego sobie rechotacz, radość aż z niego tryskała. „Wyjątkowo wredny”. To też zauważyliśmy. A co dalej? „Pożera takoż ludzi i ptactwo, zwierzęta, gady wszelaki i stwory inne”. Aha! A ja myślałam, ze on na diecie jest. „ Na biegacza to trza iść we dwoje, a lepiej we troje, a jeszcze lepiej całym ludem, ile go jest”. Cenna wskazówka. Ciekawe dlaczego? A, tu jest: „Póki biegacz jednego przełyka, drugi go cepem przez łeb albo mieczem, albo laga…”. Rety, nawet łopatą można. „A to powiedzieć mu zagadkę: „Czego nie powiesisz na gwoździu?”
– Hm, a czego? – zaciekawił się Kuźma.
– Nie napisali. Dobra, czytam dalej. Jakoś nie naukowo żeśmy go ubili, nawet mi trochę wstyd. „ Póki biegacz będzie myślał, cepem go po…” czyli nie musisz znać odpowiedzi, chyba, że ci się nie uda załatwić go pierwszym ciosem. Ta książka chyba ze trzysta lat ma, we współczesnych podręcznikach niczego w tym stylu nie uświadczysz.
– Pewnie wymarł – zasugerował Kuźma.
Przekartkowałam rozdział do końca.
– W czasie gdy pisano ten almanach, spotykało się go wyłącznie na nizinach Krainy Jezior, koło Gór Grzebieniowych.
Zielarz w zamyśleniu pogłaskał się po brodzie.
– Po tamtych moczarach już nawet śladu nie ma, osuszyli. Paskudne choroby się stamtąd pleniły, wszelkie potwory wyłaziły, a Jesionowy Gród najbliższy, elfy w końcu nie strzymały. Coś sama zadziałały, a w czymś Konwent Magów pomógł. Teraz tam podmokłe łąki, a latem jest dość sucho, więc potwory powymierały.
– A może nie powymierały, tylko się zebrały i przeniosły do nas? – wtrącił się Kuźma, który w skupieniu ślęczał nad nowym butem. Starego jednak nie znaleźliśmy i nie bardzo nas ciągnęło, by iść szukać.
– Już ze dwieście lat minęło, stwora powinna się ujawnić wcześniej. – Zielarz trzasnął się dłonią w kolano. – Oż, mój stary pusty łeb, zapomniałem kuty zamknąć, a Tyśka w nocy wychodzi na polowanie! W dzień przy nas, wredota jedna, nie rusza, a tylko się człowiek zagapi i już po całym podwórku puch fruwa.
Kuźma pochylony nad skrawkiem skór, udał, że nie słyszy i mag ze stękiem narzucił płaszcz, zapalił pochodnię i sam wyszedł w noc.
– A zaklęcia na niego nie działają? Tylko łopata? – zapytał chłopak.
– Tutaj masz podanych kilka ogólnych zaklęć, ale nie zamiast, tylko jako dodatek do czynu.
Kuźma się nastroszył:
– Wolho, a czy ty jesteś pewna, że on… tego, no…
w końcu dla niego trzęsawisko to dom rodzinny, zaliże rany i znowu wylezie.
– Mówi się o potworach z mokradeł nie dlatego, że one mieszkają w trzęsawiskach jako takich, lecz dlatego, że albo są zdolne do chodzenia po nich, albo potrafią wyczuć twarde kępki. Nawet mawki mieszkają w oczkach z wodą i unikają wciągającego błota. – Ponieważ nie więcej ciekawego w woluminie nie było, zatrzasnęłam go z impetem. O nowych i ponownie ujrzanych gatunkach potworów należało poinformować Konwent Magów, jednak niw wątpiłam, że zielarz zrobi to za mnie. Gdy się nieco uspokoi.
– Koniec, koniec mojej cierpliwości! – wydarł się wyżej rzeczony już od progu, potrząsając podartym rąbkiem szaty. – Kuźma!!
Uczeń, który z przestrachu aż podskoczył, został złapany za kark i zaciągnięty do otwartych drzwi, przez które groźnie zaglądał kozioł z kłębkiem szat na rogu.
– Żeby nad ranem śladu po nim tutaj nie było! Rób co chcesz! Sprzedaj, podaruj, podrzuć komuś, wyprowadź gdzie dalej do lasu i wypuść, ale żebym więcej go nie widział!
– Ale tam taki mrok, że koniuszka nosa nie wi – da – a – ać! – rozpaczliwie zapłakał Kuźma, trzymając się futryny.
– Żywołaki załatwiliście, na moczarach już jest bezpiecznie. Weźmiesz sobie Tyśkę, pochodnię, kuszę. Jeśli napotkasz jakiś grabieżców, to na kolanach masz ich błagać, żeby cię obrabowali z ostatniego kozła… – Mag nie zwracając już uwagi na nieśmiałe protesty ucznia, bez krzty litości wystawił go na zewnątrz, wpychając w ręce kurtkę.
Nie powiedziałam nawet słowa w obronie naszego wybawiciela.
Rozdział siódmy
Blade poranne słoneczko zajrzało przez okno i musnęło moje powieki wciąż jeszcze zimnymi promieniami. Nie miałam najmniejszej ochoty wstawać, ale sen gdzieś zniknął, a Tyśka, która nieznanym mi sposobem domyśliła się, że już nie śpię, wskoczyła na leżankę i zaczęła lizać mnie po twarzy. Kiedy w końcu udało mi się odepchnąć skądinąd wcale przyciężką kicię, z szerokim ziewnięciem usiadłam na łóżku i przeciągnęłam się. Czyżby nad Ostępami wreszcie się rozpogodziło? Tak to wyglądało – na oślepiająco błękitnym niebie nie było nawet malusieńkiej chmurki.