Słoneczny kwadrat na podłodze zniknął. Czarny pysk powąchał parapet, zdecydowanie rozsunął zasłony i zajrzał przez okno.
Nawet się nie zdziwiłam:
– No dobra, a ty czego chcesz?
Pysk prychnął z oburzeniem. Jak to czego, zdawał się mówić. Tak dobrze cię wczoraj przewiozłam, gdzie moja nagroda?
Kobyła z ciekawością obejrzała pustelnię, powąchała i zabrała się do żucia pęczka palącego pieprzu, który zwisał z sufitu tuż przy oknie.
– No i jak, smakuje? – spytałam złośliwie.
Niczego sobie, kobyła oblizała się i złapała kilka głębokich oddechów sparzonym pyskiem. Co my tu jeszcze mamy? Ojej, jaki fajny bukiecik tam dalej na ścianie wisi!
– Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! – oprzytomniałam i rzuciłam poduszką w kierunku bezczelnie otwartej gęby. Jeszcze tego brakowało, żeby ta wszystkożerna bestia pochłonęła lecznicze zielniki moich gościnnych gospodarzy!
Kobyła z łatwością uniknęła trafienia i mimo wszystko zdążyła zgarnąć z gwoździa pęczek jakichś ziółek z malutkimi igiełkami listków oraz pęczkami błękitnych kwiatów.
Kuźma, przeciągając się, wyszedł na ganek i zadławił się ziewnięciem. Zza rogu pustelni sterczał lśniący koński zadek, z zaaferowaniem machający ogonem. Na widok wylatującej przez okno poduszki i słysząc mój gniewny okrzyk, pośpieszył na ratunek swoim bezcennym ziołom, próbując odciągnąć intruza za najbardziej, z jego punktu widzenia, odpowiednią część ciała.
Kwik przerażonej klaczki, łomot, wrzask, świszczący odgłos lotu i głuchy upadku, a potem niecenzuralne przekleństwa oraz stukot kopyt. Podbiegłam do okna. Kuźma siedział na ziemi, jedną ręką pocierał obolałą pierś, a drugą groźnie wymachiwał w kierunku kobyły. Ta z kolei po oddaleniu się na bezpieczną odległość odwróciła się, zatrzymała i zarżała z urazą.
Na ten hałas z pustelni wyskoczył zielarz, przedstawiając sobą widok groźny i komiczny zarazem: długobrody staruszek z wypolerowaną do połysku laską trzymaną w obu dłoniach, w szlafmycy i białej, długiej koszuli. Kobyła syknęła na niego zupełnie jak rozsierdzona kotka, dając do zrozumienia, że za magicznymi akcesoriami nie przepada. Sam zielarz czarował wyjątkowo kiepsko, ale mając na podorędziu laskę, stanowił wcale solidne zagrożenie dla nieznających się na magii przeciwników.
– Niech pan zabierze laskę! – krzyknęłam, ostrożnie wyłażąc przez okno, pod którym bujnie pieniły się pokrzywy. – Ona się boi!
Kobyła z chrapnięciem zatańczyła w miejscu, ryjąc ziemię kopytami.
Boję? Ja?! Ha! Ty tam, natychmiast rzucaj tę swoją żałosną gałązkę, bo się zdenerwuję na poważnie! – mówiło jej zachowanie.
Zielarz pośpiesznie schował laskę za plecy.
– Wolho, czy jest pani pewna, że da sobie z nią radę? – zapytał niespokojnie.
Wzruszyłam ramionami:
– Moim zdaniem, jest przyjaźnie nastawiona.
Kuźma tak nie uważał. Nadal pocierał pierś i syczał z bólu, wyzywając winowajczynię od najgorszych. Chciałam zapytać, czy przypadkiem nie potrzebuje pomocy, ale po chwili namysłu zmieniłam zdanie. Mało prawdopodobne, by człowiek jedną nogą stojący w mogile zdolny był do tak długich i wymyślnych tyrad.
– Żebra całe?
– Niby całe, ale jaki siniak! Koszmar! – Kuźma odwrócił się do mnie, demonstracyjnie podciągając koszulę. Tia… Jeżeli wnioskować z kształtu siniaków, kopnął go nie koń, a przerośnięty kogut: na szerokiej piersi Kuźmy widniały, powoli zyskując śliczny odcień czerni, dwa wyraźne trójpalczaste ślady. – Wolho, pogoń ją w moczary, aby dalej! Ja ci prawdę mówię, bies to, biesowe nasienie! Pewnie nawet rogi jakieś tam ma!
Kobyła parsknęła z pogardą. Ostrożnie zezując na zielarza z laską, boczkiem – boczkiem podeszła do mnie i trąciła pyskiem w ramię, po czym zabrała się do obwąchiwania ubrania, schodząc coraz to niżej, jak sumienny celnik. Niestety, po kieszeniach nie poniewierało się nic jadalnego, który to fakt zauważalnie klaczkę zasmucił. Pochyliła głowę, obadała moje bose stopy i westchnęła z rozczarowaniem, owiewając kolana ciepłym oddechem. Po namyśle jednak pozwoliła się pogłaskać i po raz kolejny zachwyciłam się jej błyszczącą, idealnie gładką sierścią – włos do włoska, zgrzebłem tak się nie da ułożyć. Nigdy nieczesany ogon dawał się z łatwością podzielić na poszczególne kosmyki, nie wspominając już o szorstkiej szczotce grzywy, w której nie tkwił ani jeden rzep.
Koniec końców „biesia” doszła do wniosku, że jednak mnie lubi, na co znaczący wpływ miała pełna miska jęczmienia, po którą bez najmniejszego żalu pobiegłam do przybudówki. Czarnuszka dźwięcznie schrupała wszystko do ostatniego ziarenka, z nadzieją nadgryzła brzeg miski, prawie zmieniając gliniane naczynie w stertę skorup, po czym miłościwie zwróciła się do mnie lewym bokiem, że niby dobra, właź, pojeździmy sobie.
Ale wczorajsze biegi z przeszkodami czegoś mnie nauczyły. Przed skorzystaniem z jej uprzejmej propozycji przyniosłam z domku uzdę po Wiewiórce, z wysiłkiem rozsunęłam jedwabiste wargi i wepchnęłam w pysk kobyły żelazny pręt kiełzna.
Kobyła się zdziwiła. Obmacała wędzidło językiem, po czym zacisnęła zęby i w zamyśleniu poruszyła dolną szczęką. Przenikliwy dźwięk przypominał zgrzyt noża po kamieniu, a z kącików warg wystrzeliły iskry.
W pośpiechu rozciągnęłam końskie szczęki, ale było już za późno. Po wędzidle pozostały wyłącznie zniszczone pierścienie na uprzęży. Czarnula prychała i wyrywała głowę, chlapała śliną, ale zdążyłam obejrzeć sobie jej górną szczękę i nieco się przeraziłam: za rzędem nieskazitelnie białych zębów przyciskała się do podniebienia para żmijowych kłów. Prostowała je w razie konieczności – na przykład próbując dziabnąć mnie w palec podczas oględzin. W walce koni byłyby bezcenne. Mam nadzieję, że przynajmniej nie jest jadowita. No cóż, dowiem się za chwilę. Wytarłam zaślinioną dłoń o spodnie, patrząc, jak kobyła próbuje zgarnąć i skonsumować zwisające wodze.
– O nie, kochana, ten rzemyk nam się jeszcze przyda. – Lekko pstryknęłam czarnulkę w nos, na co ona zamarła, z urazą połyskując żółtymi ślepiami. No tak, z tą biesią trzeba się będzie pilnować. Żeby tylko jeszcze mnie nie zeżarła przy okazji. – Tłumaczę dla szczególnie opornych. To jest wędzidło. Jak ciągnę za lewy rzemyk, skręcasz na lewo. Jak ciągnę za prawy, to na prawo. Kiedy mówię „wio!”, biegniesz, „prrr!” – stajesz. Zrozumiałe?
Kobyła otrząsnęła się, dzwoniąc resztkami wędzidła.
– No to fajnie – mruknęłam, za trzecią próbą wskakując na jej grzbiet. – Wio!
Czarnulka prychnęła pogardliwie, udatnie odtwarzając „prr!”.
– Czegoś nie rozumiesz? – Przechyliłam się przez pokrytą grzywą szyję i zajrzałam do lewego oka.
Ono zrobiło zeza w moim kierunku, ale nadal stałyśmy w miejscu. Też mi się znalazła jeźdźczyni – cała końska postawa wyrażała dezaprobatę dla moich poczynań. Nawet nie potrafi ogłowia sensownie założyć, a już pogania.
Ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty na kolejną wycieczkę krajoznawczą po mokradłach, nie ośmieliłam się nalegać na jazdę przy użyciu pięt, w związku z czym kobyła stała, ja siedziałam i obie z całych sił robiłyśmy wrażenie, że kontrolujemy sytuację.
– To może ja ją pokrzywą pod ogonem potraktuję? – wystąpił z konstruktywną propozycją niewychowany uczeń zielarza.
Kobyła drgnęła i ruszyła stępa – w jego kierunku. Chłopak spróbował schować się za pustelnią, ale klaczka natychmiast zmieniła kierunek i z pełną premedytacją ruszyła za porządnie przerażonym Kuźmą w pościg, który skończył się dopiero po trzech niepełnych okrążeniach, kiedy ścigany wpadł na to, by wskoczyć do środka przez okno i zatrzasnąć okiennice. Gdy obiekt zasługujący na zemstę zniknął z pola widzenia, kobyła zwróciła swoją uwagę na jeźdźca. Nie od razu, ale udało mi się ją przekonać, że ruchy wodzy jednak coś znaczą. Bez kaleczącego wargi kiełzna same rzemyki miały niewiele sensu, w związku z czym musiałam polegać na jej dobrej woli.