Ale to tylko chwila. Gałąź, która łamie się z trzaskiem pod kopytem, skorupy niezłapanej na czas filiżanki, wilgotny świst stali, która wgryza się po samą rękojeść. Nie da się tego ani powstrzymać, ani zapobiec.
Za późno.
Wzeszło słońce i las ożył – szelestem liści, trelami ptaków, buczeniem bąków. Wspomnienie koszmaru powoli bladło, odchodziło w przeszłość, straciło na jaskrawości i wyrazistości. Smołka przestała się złościć, zwolniła i zaczęła wymownie oglądać się na torbę z jedzeniem, dosyć czytelnie dając mi do zrozumienia, że mała biedna kobyłka nie miałaby nic przeciwko, jeśli idzie o skromne śniadanie. Po namyśle nie mogłam się z nią nie zgodzić, z poprawką na małą biedną mnie, ale las nijak nie chciał się skończyć ani nie obfitował w polany, podczas gdy czające się na gałęziach świerków kleszcze odprowadzały nas krwiożerczymi spojrzeniami.
No dobra, paskudny sen. Przecież nie ma powodu, żeby się denerwować. Takiemu królowi to się w zeszłym roku przyśniło, że jego pałac leży w gruzach, a nad nimi z pogardliwym krakaniem krążą wrony. Dwudziestu etatowych wróżów natychmiast przedstawiło Jego Wysokości dwadzieścia różnych interpretacji, w tym tradycyjny koniec świata (pewien uparty emeryt obiecywał go przy każdej wróżbie), a potem zgadało się między sobą a głównym architektem i ogłosiło, że sen jest proroczy. Naum natychmiast przeniósł się do podmiejskiej rezydencji, a ugadani radośnie przepili przeznaczone na remont fundusze. Mało tego, podczas którejś wybitnie udanej imprezy udało im się rozwalić jedną z zewnętrznych ścian, ot tak, w procesie udowadniania jeden drugiemu, że pałac postoi jeszcze tysiąc lat. Dziura, załatana cementem, nadal przypomina Naumowi, jak potwornego losu uniknął dzięki zdobyczom nowoczesnej somniologii.
Z przodu zamajaczyło światło i po chwili zanurkowałyśmy w złocistym cieple łąki. Na jej przeciwległym końcu znowu ciemniał las. Ściągnęłam wodze i Smołka przeszła w stępa. Było mi wstyd nawet przypominać sobie bzdury, które wymyślałam przed zaśnięciem. Pewnie za dużo drożdżówek zjadłam i tyle. I głowa po tym Welki eliksirze jak zrobiona z ołowiu. Ciekawe, czego ona tam dodała. Spojrzałam na etykietę, zaklęłam i ostatecznie się uspokoiłam. „Dekokt Marzenie, trzy krople na czarkę. Uspokaja, rozluźnia, wywołuje barwne sny”. Niczego sobie barwy! Trzeba będzie opowiedzieć Lenowi, on to się dopiero uśmieje.
Na środku łąki zsiadłam z kobyły i z pełnym zadowolenia westchnieniem rozłożyłam się na trawie, słodko się przeciągając. Pełna miłości do otaczającego świata, z uśmiechem podziwiałam delikatnie chabrowe niebo z rzadkimi kłaczkami białych obłoków, po czym usiadłam, rozwiązałam torbę i przygotowałam się do konsumpcji drożdżówek, ale we właściwej chwili zatrzymałam rękę w pól drogi do ust. Drożdżówka jakoś podejrzanie pachniała. Obwąchałam ją ze wszystkich stron i zdradziecko zaproponowałam kobyle. Ta chętnie przyjęła i z przyjemnością schrupała poczęstunek, co, niestety, nadal o niczym nie świadczyło. W sumie zapach nie miał nic wspólnego ze skwaśniałym twarogiem czy zapleśniałym ciastem. Bardziej przypominał wybitnie nieżywego kota, który zatruł się wyjątkowo nieświeżą rybą. Mieszanka niezapomnianych aromatów napływała fałami, podróżując wraz z porywami wiatru, i mogła spowodować, że nawet wygłodniała strzyga straciłaby apetyt, więc co tu mówić o mnie.
Wstałam, rozejrzałam się dookoła i nieco za późno odkryłam końskie truchło, na wpół schowane w wysokiej trawie. Do tej chwili wcale skutecznie udawało ono rudawy kamień, a ja nawet miałam zamiar się na nim poopalać, brrr… Zmierzwiona sierść pociemniała od rosy, siodła brakowało, ale widać było wytarty popręgiem pasek. Pociągnęłam nosem. Źródłem zapachu jednak nie był koń, biedny zwierzak ledwo co zdążył skostnieć. Może padł pod zbytnio śpieszącym się jeźdźcem? Obeszłam trupa dookoła i w tym momencie zastygłam: pysk zwierzęcia był przekrojony w poprzek, równo na wysokości białej strzałki. Tutaj stanowczo popracował ktoś z mieczem i mało prawdopodobne, że to konik miał być adresatem ciosu.
A potem zobaczyłam nogę w wysokim bucie. Przyznam, że przestraszenie mnie nogą, i to nawet nogą trupa, było dosyć trudne. Ale problem polegał na tym, że noga i ciało leżały osobno, a pod przeciętym na skos trupem ciemniała kałuża skrzepłej krwi. Pozbawiona oczu twarz szczerzyła się do mnie wampirzymi kłami.
I w tym momencie pociemniało mi w oczach.
Był to jeden z arlisskich posłów.
Len!!! Potykając się z przerażenia, zygzakiem obiegłam całą łąkę. Desperackie oględziny ujawniły jeszcze pięć trupów, dosłownie porąbanych na kawałki. Lena wśród nich nie było. Za to znalazło się źródło smrodu – kilka kałuż żółtawego śluzu, w którym już zebrały się żuki i larwy much. Niczego podobnego w życiu nie widziałam i nie bardzo chciałam oglądać, a Smołka w całości podzielała moje przekonanie. Kobyłka trzęsła się jak liść osiki i co rusz popychała mnie pyskiem w plecy, że niby zabieramy się stąd, póki nie jest za późno.
Nie zwracałam na nią najmniejszej uwagi. Co tutaj się stało? Tu jest ślad po ognisku, przewrócony kociołek i rozrzucone gałęzie po posłaniu. Wygląda na to, że wampiry urządziły obozowisko na skraju lasu. Trochę na lewo od miejsca, z którego nadjechałam. Wszystko dookoła zadeptane, zalane krwią i zaplute śluzem. Z kim oni się starli? Dalej walka rozgorzała na całej łące, aż do tego lasu w oddali – jasnego, liściastego, płynnie przechodzącego w krzaki młodych pędów, z których dobiegały niewyraźne strzępki rozmów. Wstrzymałam oddech i spojrzałam przez rzadkie, ale irytująco potrząsające liśćmi krzaki, które ze wszystkich sił próbowały odwrócić moją uwagę. Na skraju lasu stało dwóch mężczyzn, których ciemne włosy i mimo wieku pozbawione zarostu twarze wybitnie przywodziły na myśl wampiry.
Obiekty mojej obserwacji zażarcie się o coś kłóciły, patrząc sobie pod nogi i gestykulując z emfazą. Wyglądało, że jeden robił awanturę, a drugi niezbyt skutecznie próbował się usprawiedliwić. Wysoka trawa skrywała przede mną przedmiot dyskusji. Ja prowadziłam badania przeważnie na czworakach, w związku z czym jeszcze nie zostałam zauważona i nie miałam zamiaru tej sytuacji zmieniać delikatnym kasłaniem ani biec im na spotkanie z otwartymi ramionami i krzykiem: „Kochani! A tu co się stało?”. Zdrowy rozsądek sugerował, żeby najpierw się przekonać, że naprawdę mam za co ich kochać. Obejrzałam się i prawie podskoczyłam – Smołka znikła. Dopiero co żałośnie prychała obok, obwąchując trawę, a teraz zapadła się pod ziemię. Może się domyśliła i położyła, pomyślałam z nadzieją i popełzłam do przodu. Na łące w nadmiarze rósł wysoki oset, kłujący, ale bardzo przydatny, jeśli ktoś ma w planach podchody. Udało mi się podkraść kłócącym prawie pod nogi, tak że widziałam ich wysokie buty ze sznurowadłami, rozpięte z powodu upału kurtki, szare spodnie do konnej jazdy ze sztywnego płótna i miecze na pasach. Dokładnie tak ubiera się połowa ludzi i wampirów. Ale wampiry już dawno by mnie wyczuły. Nie mówiąc o tym, że rozmowa toczyła się w ogólnym.
– Idiota! Tak zepsuć prymitywną operację! Wydawałoby się, co tu prostszego, wymienić ochronę tak, żeby on nie zauważył?!
– No kto mógł przypuszczać, że on pojedzie na k'iardzie? – niepewnym głosem mamrotał drugi. – Myśleliśmy, że oni go uprzedzą…
– Oni, oni… Przecież jemu w ostatniej chwili mogło przyjść do głowy cokolwiek! Powinieneś był sprawdzić! Nie podjeżdżać blisko, przyjrzeć się z krzaków! Strzelić trującą igłą! Ja mam cię uczyć?!
– Aha, przyjrzeć się… A strażnicy?