Выбрать главу

– To może ci władca też buty czyścił? – wyszczerzył się rozbójnik, drapiąc się w lewy nadgarstek, ale nóż zabrał.

– Nie, prał spodnie – poprawiłam go, nie precyzując, że praniem Len zajmował się wtedy po raz pierwszy i jedyny w życiu, na skutek zakładu, a cała sprawa zakończyła się utopieniem rzeczonych spodni. – A ja, tak w ogóle, jestem jeszcze najwyższą wiedźmą Dogewy. Wszystkie wampiry mi się w pas kłaniają, a Starsi puszczają przed sobą w drzwiach!

– Czyli ciche zakopanie cię pod krzakiem raczej nie wchodzi w rachubę? – z rozczarowaniem skonstatował kudłacz.

Z jakiegoś powodu ten fakt niezbyt mnie zmartwił. Powiedziałabym, że było dokładnie na odwrót.

Rozbójnicy odeszli na bok i cicho się naradzali, zupełnie nie zwracając uwagi na moje gromkie żądania, by dopuścić mnie do udziału w dyskusji jako stronę najbardziej zainteresowaną jej wynikiem. Kudłaty wściekle się drapał, pozostali zaczęli już rzucać na niego podejrzliwe spojrzenia i próbowali trzymać się możliwie daleko.

Pokazawszy sobie nawzajem po kolei gardło, ziemię, niebo i coś w kierunku lasu, rozbójnicy podjęli decyzję. Sądząc z ich zadowolonych min, mnie mogła ona jedynie zasmucić.

– Chyba puścimy cię wolno – ogłosił kudłacz.

– A nawet odprowadzimy – z niedobrym grymasem przytaknął mu drugi. – Tak ważna persona koniecznie potrzebuje ochrony, bo jakieś niedobre ludzie mogą przeszkodzić jej w powrocie do Dogewy ze smutnymi nowinami.

– Wszystko opowiem – obiecałam groźnie. – Wprost od progu. Znaczy od granicy.

– A my się tak strasznie boimy! – sztucznie roześmiał się trzeci. – Kto ci uwierzy? Słowo ludzkiej wiedźmy przeciwko słowom dziesięciu wampirów. No to niech ona sobie wymyśla w izbie tortur, jak jej się udało wykończyć władcę Dogewy. Przyczynę, dla której to zrobiła, Rada z pewnością sama wykoncypuje. Bo przecież miałaś jakieś grzeszki, czyż nie?

Nie bardzo już mogłam poczuć się gorzej, niemniej jednak…

„Z zazdrości” – na pewno zasugeruje Kella. Dwa lata chodziłam za Lenem jak wierny piesek, a na wieść o ślubie znikłam z doliny z tak wykrzywioną twarzą, że spokojnie mogłam zadusić całe poselstwo gołymi rękoma.

Spochmurniałam, a rozbójnicy wyraźnie się ucieszyli. Już odwiązywali nawet linę od pnia, gdy spod mojej koszuli z opóźnieniem wyślizgnęła się garść amuletów, po czym zawisła trochę poniżej czoła, bujając się na rzemieniach i łańcuszkach. Miałam na sobie zarówno korzonek Welki, jak i awanturyn Lena, a poza tym kocie oko w kształcie kropli, niby na rozstrój żołądka (bądź wręcz przeciwnie, nie miałam nigdy okazji sprawdzić), drobne koraliki z obsydianu, które należało przebierać po kamyczku dla szybszego odnawiania rezerwy magicznej, zastygły w bursztynie listek (po prostu ładny) i całą resztę wiedźmich błyskotek.

Kudłaty obojętnie prześlizgnął się spojrzeniem po brzęczącym pęczku, spojrzał podejrzliwie na swoje do krwi rozdrapane ręce, ale nagle drgnął, odwrócił się gwałtownie, zgarnął amulety w garść, po czym natychmiast je wypuścił i z wrzaskiem zaczął skakać dookoła polany, dmuchając na dymiącą dłoń. Ochronny korzonek czadził czymś rudym i śmierdzącym. Welka sama do końca nie wiedziała, w jaki sposób powinien on działać na siły nieczyste. Tak na oko, trzeba było zebrać się na odwagę i pchnąć rzeczone siły tymże korzonkiem wprost w pysk albo inne wystające części ciała.

Pozostali bandyci nie zdążyli zauważyć, co się stało, i ze zdumieniem gapili się na tańczącego kolegę. Korzystając z chwili, na wszelkie sposoby naprężałam i wykręcałam nadgarstki, próbując osłabić ściągającą je linę. W tej ciężkiej misji pomagała mi krew, którą lina zdążyła już porządnie nasiąknąć, w związku z czym jej włókna napęczniały i zrobiły się śliskie. W prawej ręce, którą uznałam za odgryzioną, brakowało czucia, ale jakimś cudem wykręcała się, mniej więcej jak potrzebowałam. Jeśli nie wyciągnę, to urwę, i tak potem trzeba będzie uciąć, pomyślałam ze złością, bezlitośnie wyrywając ją z pęt.

– Zdoroweńki buły! – dźwięczny dziewczęcy głosik zaskoczył wszystkich. Nawet kudłacz przestał udawać trolla objedzonego muchomorami i z niedowierzaniem zapatrzył się na kolejną zakłócającą spokój osobę, zaczynając chyba podejrzewać, że wszyscy podróżnicy specjalnie nadrabiają drogę przez las, żeby popatrzeć na rozbójników, a gdzieś na rozstajach dróg wbita jest pewnie odpowiednia strzałka.

Jakieś dziesięć kroków ode mnie stała dziewczyna lat około dwudziestu. Samotna delikatna figurka, znad której prawego ramienia wyrastała opleciona skórą rękojeść miecza, a przez lewe spadał wzdłuż wysokich piersi gruby jasny warkocz. Dziewczyna bezczelnie trzymała dłonie na biodrach, z ciekawością podziwiając naszą barwną grupę. Gałęzie, przez które nieznajoma się przedzierała, jeszcze nie zdążyły zastygnąć w bezruchu.

– O, jakie garnę chłopcy! – stwierdziła tymczasem panna w soczystym winesskim dialekcie. – Wy tilki podywitysie jak po żanoczoj lascy znudyguwalysi, na odnu diwczynu we trzech rzucili! No to iditi i do mene, ja was też dobra uważu, bo maju czas i natchnienia!

Rozbójnicy również mieli solidne zasoby czasu i natchnienia. Wypuścili odwiązaną linę (prawie złamałam kark, o czym natychmiast poinformowałam ich w słowach nie do końca cenzuralnych), wyciągnęli miecze i w złowieszczej ciszy ruszyli w kierunku nieproszonej obrończyni. Dziewczyna gwizdnęła ze smutkiem i cofnęła się, wyciągając własny miecz.

– Ty patrzą, druże, kogo my zaraz rubaty budemo! Nie wiem, czy miecz zdążył dobrze się rozejrzeć, ale ja bym na jego miejscu zadrżała, zanurkowała z powrotem do pochwy i możliwie ściśle zawiązała sznurek. Broń przeciwników była półtora razy dłuższa i bardziej masywna, z drogiej ciemnej stali, znanej jako „krasnoludzki aspid”. Rany zadane tym paskudztwem nie tylko nie chciały się goić bez użycia magii, ale i dalej rozrastały w głąb i wszerz. Poza tym chodziły pogłoski, że aspidowy miecz słucha wyłącznie tej ręki, w której po raz pierwszy napił się krwi. Nie zalecano nawet przerzucania go z ręki do ręki, chociaż naukowo – magicznego wyjaśnienia tego faktu nie było, tak samo jak i dowodów.

Niemniej nieznajoma nie wyglądała na szczególnie zmartwioną. Zaczęła się walka. Rozbójnicy bili się w milczeniu, dziewczyna wesoło komentowała:

– Majte sorom, pridhodite pa czerzi! To kudy ty pobiegł, kochany mój? A nu wertajsi, szos cikawe pokażę! Ne podobało się? A toż! Kułak w oko! O, to dobry cios! Ale żal, że nie mój… Ty szo robisz? Szo robisz, ja cię pytam?! Sam durny czy mistrz pogany się trafił? Chto tak diwczynę bije? Wo jak trebo! Poniaw? No jak się ockniesz, to dojdę. Ej, a mene to za szo?!

Mieczem wineczanka przeważnie parowała, waląc przeciwników na odlew wolną ręką i kopiąc. Pierwszy cios żelazem trafił we wrogą skroń – szkoda, że na płask, Albo rozbójnicy w dzisiejszych czasach mieli jakoś wyjątkowo twarde łby, albo miecz pamiętał lepsze czasy, bo ostrze nawet nie tyle pękło, co rozbryznęło się na wszystkie strony. „Wampir” cofnął się chwiejnie, w oszołomieniu potrząsając głową. Dziewczyna nie straciła rezonu, trzasnęła go rękojeścią w szczękę, po czym bezlitośnie dołożyła nogą poniżej pasa. Przeciwnik skłonił się do samej ziemi, ale na ratunek śpieszyła mu już dwójka pozostałych. Wineczanka jak w grze dla dzieci odbiła się rękoma od ramion wampira i przeskoczyła przez niego. Cała trójka złożyła się w barwną kupkę, gwałtownie poruszającą wszystkimi kończynami.

Prawdziwe wampiry już dawno zrobiłyby z panny mielone, lecz ci ganiali ją po całej polance dobry kwadrans, zanim rzucili się wszyscy naraz i powalili na ziemię.