Выбрать главу

– Aha, ta się dla nas nada! – radośnie wydyszał kudłacz, trzymając dziewczynę za warkocz, jakby zamierzał urwać jej głowę.

Do czego – się nie dowiedziałam, jako że desperackim ruchem jednak wyrwałam prawą rękę (ni to z pęt, ni to ze stawów). Nie miałam specjalnie czasu na kombinowanie z czymś skomplikowanym i dokładnym, a poza tym bałam się, że trafię również dziewczynę, dlatego ograniczyłam się do zwykłej fali mocy, która rozrzuciła przeciwników po krzakach. Póki oni szamotali się i klęli, złapałam ułomek miecza i zajęłam się sznurami krępującymi nogi. Co prawda łatwiej byłoby rozplatać osłabiony czarami węzeł, ale w tym celu potrzebowałabym obu rąk, i to najlepiej sprawnych. Prawa wyglądała koszmarnie – zakrwawiona, spuchnięta, z niezginającymi się palcami i głębokimi śladami po sznurach. Lewa też ledwo działała, ale lepiej lub gorzej była w stanie trzymać zaimprowizowany nożyk.

Rozbójnicy wypadli z krzaków i skoczyli w moim kierunku, całkiem ignorując drugą przeciwniczkę. Zupełnie niesłusznie – ona sprawiedliwie uznała, że ten wróg nie zasługuje na uczciwą walkę. W powietrzu zagwizdał solidnych rozmiarów kamyczek, najbliższy „wampir” złapał go potylicą, wykonał zgrabny piruet i na dłuższą chwilę został wyłączony z działań bitewnych.

Pozostali przemyśleli sprawę i się rozdzielili. Mnie trafił się kudłacz, drapiący się intensywnie nawet w biegu. Odrzucił miecz i niczym stęskniona babcia otworzył ramiona na moje spotkanie, zdecydowany złapać mnie żywą. Tymczasem ja ledwie zdążyłam rozplatać nogi i wstać, ale nie mogłam zrobić ani kroku – kończyny tak zdrętwiały, że musiałam oprzeć się plecami o drzewo.

Nie miałam czasu na czarowanie i objęcia „babuni” okazały się żelazne do tego stopnia, że odczuły je zarówno moje kości, jak i pień drzewa. Bez szczególnej energii, raczej na znak protestu niż na poważnie stuknęłam kudłacza pięścią w łeb. Coś trzasnęło, błysnęło i przeciwnik bez jednego dźwięku rozsypał się w drobny czarny kurz, który natychmiast został rozwiany przez wiatr. Ze zdziwieniem spojrzałam na własną pięść. Dookoła palca prześlizgnęło się cieniutkie, pokryte łuskami żmijowe ciałko, zalśniło i ponownie zastygło srebrem pierścionka. A jednak artefakt po aktywacji nie zniknął ani nie stracił mocy.

Nogi się pode mną ugięły i osunęłam się wzdłuż pnia, czując się niewiele lepiej od trupa. Obojętnie, dokładnie tak, jak powinny to robić nieobciążone sprawami doczesnymi zwłoki, rozejrzałam się dookoła, machinalnie zebrałam z ziemi i wepchnęłam do kieszeni pomięty dyplom, ochlapując zwój krwią. Na polanie panowała podejrzana cisza, z krzaków wystawały nogi trzeciego rozbójnika. Dziewczyna pozbyła się już niepotrzebnego kamienia, ze smutkiem spojrzała na rozrzuconą po polance broń, ale po namyśle powstrzymała się przed zbieraniem trofeów.

– Tykaem! – zarządziła, machając ręką w kierunku lasu.

– Co?

Natychmiast przeszła na belorski z rzadkimi wstawkami winesskich słów:

– Spadamy, mówię! O tam, na horyzoncie, jakieś kropki się ruszają. Na pewno konni.

– Nie mogę.

– A to dlaczego? – Panna z niezrozumieniem ściągnęła brwi, szybko pochyliła się i złapała mnie pod pachy, po czym jednym pociągnięciem postawiła na nogi. – Na tamten świat zawsze zdążysz, a ten nie lubi leżących. Czy myślisz, że jeśli ręce na piersi skrzyżujesz, to woni czapki zdejmą, zapłaczą i się rozejdą?

Wyobraziłam sobie tę rozdzierającą duszę scenę i aż się wzdrygnęłam. Kropki rozrastały się, mnożyły. Naliczyłam osiem, potem straciłam rachubę. Konie rozbójników podczas walki uciekły na środek polanki, jednak nic miałyśmy czasu ich łapać, bo nogi w krzakach zaczęły się ruszać, ściągając na siebie uwagę głuchymi jękami swojego właściciela. Dziewczyna zdecydowała, że nie będzie czekała na moją zgodę. Pewnym ruchem podparła mnie ramieniem i złapała w talii, po czym z energią dzika podążyła w kierunku krzaków.

* * *

Jakoś udawało mi się przesuwać nogi, aż rozruszały się nieco pod wpływem upartego marszu i przestałam wisieć na mojej nowej znajomej niczym worek z piaskiem. Odsunęła się, ale na wszelki wypadek nie wypuszczała mojej ręki. Pogoni nie było słychać. Na zdrowy rozum miałyśmy w zapasie dłuższą chwilę, przynajmniej póki oni nie dojadą na miejsce, nie połapią się w sytuacji i nie odpytają tego, którego ogłuszyłyśmy – a i to, jeśli on w ogóle dojdzie do siebie, a nie zdechnie na miejscu. Poza tym mało prawdopodobne, by zauważył, dokąd pobiegłyśmy, i trzeba będzie szukać śladów, tak więc jeśli nie ma pomiędzy rozbójnikami prawdziwego wampira, na tym sprawa się zakończy.

Ugryziona ręka paliła, jakby wisiał na niej głodny bazyliszek, który raz na jakiś czas poruszał ostrą szczęką. Nie udawało mi się go strząsnąć, a zaklęcia rozbijały się o ścianę bólu, niepozwalającą na jakiekolwiek skupienie. Ból narastał w odpowiedzi na dowolny ruch, dźwięk, pojawiający się w głowie obraz. Gdyby moja towarzyszka zaproponowała mi odrąbanie ręki, przystałabym na to bez chwili wahania. Ale dziewczyna bezlitośnie ciągnęła mnie do przodu, wybierając najmniej wygodną drogę przez rosnące blisko siebie świerki, czepiające się ubrania krzaki malin czy zrzucone przez wichurę gałęzie. Koniec końców zleciałyśmy do porośniętego trzcinami parowu, z czego niesłychanie się ucieszyła – że niby teraz tamci nas na pewno nie dogonią, a jeśli będziemy szły po dnie strumyka, to nawet nie dadzą rady wyśledzić.

Strumyk okazał się nie tylko głęboki nad kolano, ale i grząski. Chlupałyśmy po nim jak dwójka upartych myśliwych w pogoni za zestrzeloną kaczką, puszczając w dół potoku czarne chmurki brudu. Woda na początku wydawała się zimna, potem lodowata, ostatecznie nogi mi skostniały i zrobiło mi się już wszystko jedno. Poza tym strumyk pełen był jakichś wężowych kształtów, na oko żmij, które jednak nie śpieszyły się do włażenia pod podeszwy i czmychały na boki, sycząc z oburzeniem i nie mając najmniejszej ochoty na bliższe kontakty z szurniętymi pannicami. Suche zeszłoroczne trzciny wymieszane z zielonymi tegorocznymi bezlitośnie drapały ręce, nie było zza nich nic widać, a ja z trudem powstrzymywałam się przed żałosnym okrzykiem: „Hej, rozbójnicy! Poddajemy się! Wyciągnijcie nas stąd!”.

Wreszcie trafiłyśmy na leżącą sosnę i po niej wygramoliłyśmy się na brzeg. Jak się okazało, parów niezauważalnie się skończył, pozostawiając po sobie szeroki kanał, po którego obu stronach wyrastał rzadki las. Gdzieś daleko darły się koguty, dziewczyna bez wahania skręciła w tamtą stronę.

Nie zdążyłyśmy przejść nawet stu kroków, gdy w i bez tego mętnych oczach mi pociemniało i jeśli sam upadek jeszcze potrafiłam sobie przypomnieć, to uderzenia o ziemię już nie poczułam.

* * *

Ocknęłam się głęboko w nocy na miękkim świerkowym posłaniu, obok wesoło strzelającego ogniska, delikatnie otulona dwiema kurtkami – swoją i cudzą, przesiąkniętą słodkim zapachem bzów. Po prawej ciemniał las, po lewej migały gwiazdy, na horyzoncie przechodząc w skupione ogniki domów.

– O, cześć, niedoszły trupie! – Moja towarzyszka bezgłośnie wynurzyła się z mroku i postawiła na węglach kociołek z wodą, zrobiony z rycerskiego hełmu. Wyjaśniło się, co brzęczało w worku na jej ramieniu, który zrzuciła przed walką i którego nie zapomniała ponownie złapać przy ucieczce. Jak to mawiał jeden z wielkich dowódców w starożytności: „Tchórz uciekający z pola walki porzuca wszystko, odważny zostaje w tym, co miał, a bohater zdąży również pozbierać po tchórzu”. Ja nie miałam za bardzo czego zbierać, cały dobytek pozostał na siodle Smołki, a pieniądze wyparowały razem z kudłaczem. – No to szo, mam iść do sioła po domowinę czy jak?